Mistrzami świata
zostaliśmy w tę ostatnią niedzielę. W siatkówce,
w mojej ukochanej siatkówce. W tej, co mi młodość tak wspaniale ułożyła. Bo kiedy
wracając z treningów późnymi wieczorami spotykałem na klatce schodowej kolegów
z bloku stojących z alpagami i papierosami w dłoniach, zdziwionych, że niby co
ja tam widzę w tej siatce. A widziałem, kochałem i marzyłem, że też mogę zostać
Skorkiem czy Wójtowiczem.
I doczekałem się wreszcie
mistrzostw świata, tego wielkiego siatkarskiego święta, w moim kraju, podobno
wolnym i wspaniałym. I co? I jajco! Bo nie mogło jednak być takiej szczerej, prawdziwej
radości. Dlaczego? Bo paru panów postanowiło podzielić te mistrzostwa między siebie
i ukręcić na nich swoje prywatne lody i zarobić jeszcze więcej pieniędzy, jakby
ich jeszcze mieli mało. Prezes związku siatkówki i właściciel kanału TV zakodowali
takim Piotrkom jak ja wspaniałą zabawę. Dali popatrzeć za darmochę na mecz
otwarcia by potem zaskoczyć opłatami i ograniczyć dostęp do mistrzostw większości
Polakom. I na koniec dobry wujek Bronek występuje w imieniu narodu i prosi
biznesmena o odkodowanie finału. By po meczu gadać głupoty, ośmieszając się
brakiem elementarnej wiedzy o tym, co przed chwilą przeżył. Podłość, żenada,
dziadostwo, prymityw!
Wszystko jest na sprzedaż?
Szkoda. Bo myślałem, że zobaczę jeszcze inne drużyny i innych wspaniałych graczy.
Może przesadzam, ale ja się na tym sporcie znam. A tak pozostaje niedosyt i żal.
Ale na szczęście jest pilot od telewizora i urna wyborcza – nie zapomnę!
A pies? A pies wam
mordę lizał! Panowie!