Witam!

To jest o moich osobistych rozważaniach, obserwacjach, doświadczeniach, myślach: o sprawach bieżących i bardziej uniwersalnych, ponadczasowych. Z niewielką ilością zdjęć i obrazów, raczej słowa. To co tu napiszę będzie pewnie jakąś wypadkową doznań mego dotychczasowego życia.

środa, 28 listopada 2018

Ziemia, woda, powietrze.... i smog!!

   Każdy człowiek ma do nich prawo, chociaż najczęściej większość nie ma ich wcale a jeśli już to kiepskiej jakości.
   Kto ma ziemię? Choć swój własny mały kawałek? Wielu ją ma. Ale czy zdatna jest by wydawać plony? Nie takie zawsze musi być jej przeznaczenie. Można ją podzielić na mniejsze i zamienić na budowlane. Można sprzedać inwestorowi pod działalność przemysłową albo budowę supermarketu(całe pokolenie nie wyda takiej forsy!!). Beneficjent jest zadowolony – wziął pieniądze i odcina kupony. Zostaje jeszcze reszta: sąsiedzi, którzy mieli mniej szczęścia i teraz muszą patrzeć na wielkie hale i znosić ogromny ruch wdychając spaliny samochodów. Ktoś się „dorobił” i ma tę resztę gdzieś. I nie obchodzi go czy powstanie tam zakład wydzielający trujące substancje czy inny biznes utrudniający życie pozostałym.

Pewnie nie napisałbym dziś tego tekstu, gdyby nie fakt, że obudziłem się niewyspany a w mieszkaniu czułem dym. Wieczorem czułem go także. Głowa boli mnie rzadko a dziś i owszem. Włączyłem komputer i wartość indeksu wynosiła dziś o siódmej rano u mnie 160(najwyższy w Polsce).
   Poniżej dołączam tabelkę z wartościami indeksu i link do strony.
https://aqicn.org/map/warsaw/pl/#@g/52.1939/21.0337/11z
   Czy to coś zmieni? Wątpię. Pozostaje mi na razie zazdrościć tym, co są na zielonych wartościach i liczyć na to, że doczekam emerytury i ucieknę z miasta by choć parę lat pooddychać trochę lepszym powietrzem. Ponoć każdy człowiek ma do tego prawo……
.... a może ktoś chce nas po prostu pozabijać?
   Może nie ma co robić z tego wielkiego krzyku, bo przecież w krajach doganiających nas cywilizacyjnie wartości poniższago indeksu są poza skalą. Tylko ile istnień ludzkich pochłonie ta pogoń? A wszystko to w imię tanich ciuchów i innych przedmiotów, które mają być łatwo dostępne w krajach bardziej "cywilizowanych"!!

Air Quality Index


-
Wartości Indeksu Jakości Powietrza (AQI)
Poziomy zagrożenia zdrowia
0 - 50
Dobra
0-50: Dobra - Jakość powietrza jest uznawana za zadowalającą, a zanieczyszczenie powietrza stanowi niewielkie ryzyko lub jego brak.
51 -100
Średnia
50-100: Średnia - Jakość powietrza jest dopuszczalna; jednak niektóre zanieczyszczenia mogą być umiarkowanie szkodliwe dla bardzo małej liczby osób, które są niezwykle wrażliwe na zanieczyszczenie powietrza.
101-150
Niezdrowa dla osób wrażliwych
100-150: Niezdrowe dla wrażliwych osób - u osób wrażliwych mogą wystąpić negatywne skutki dla zdrowia. Większość populacji może nie odczuwać negatywnych objawów.
151-200
Niezdrowa
150-200: Niezdrowe - Każdy może zacząć doświadczać negatywnych skutków zdrowotnych; U osób wrażliwych mogą wystąpić poważniejsze skutki zdrowotne.
201-300
Bardzo niezdrowa
200-300: Bardzo niezdrowe - Ostrzeżenie zdrowotne, poziom alarmowy. Bardzo prawdopodobny negatywny wpływ na całą populację.
300+
Zagrożenie dla życia
300 : Niebezpieczny - Alarm Zdrowotny: każdy może doświadczyć poważniejszych skutków zdrowotnych.

sobota, 3 listopada 2018

Cmentarze, groby i ….








   Cztery cmentarze i dziesięć grobów w jeden dzień(Wszystkich Świętych) odwiedziliśmy. Jak co roku. Kto rano wstaje…. Od ósmej rano rozpoczęliśmy odwiedziny grobów naszych zmarłych. Dwa warszawskie cmentarze i dwa w innych miejscowościach. Samochodem szło sprawnie. Około piętnastej byliśmy już po. Wiem, tempo ekspresowe, niewiele czasu na zadumę, ale obowiązki zawodowe i inne oraz nie dobre prognozy pogody na dni następne wymusiły trochę nasze plany.
   Groby moich dziadków, rodziców i siostry są na cmentarzach na Woli i Bródnie. Szczególnie ten drugi zwykle był częściej odwiedzany przez nas w dzieciństwie z powodu znajdującego się tam grobu rodziców mojej mamy. Pewnie także z powodu traumy związanej ze śmiercią jej ojca, który będąc jedynym żywicielem rodziny, jeszcze przed wojną osierocił dwie nastoletnie dziewczynki. Chyba również i ja odziedziczyłem sentyment do tego miejsca wzmocniony w trakcie mego życia pojawieniem się tam kolejnych grobów mi najbliższych osób. Ze swej biologicznej rodziny pozostałem już tylko ja sam i na mnie to spoczął w dużej mierze obowiązek ich pochowania i zadbania o miejsca ich spoczynku. Satysfakcjonujące i trudne to zarazem. W tym roku znów przybyło zmarłych......
   Ale oprócz wspomnień o bliższych i dalszych nieżyjących już osobach mam jeszcze takie: na cmentarzu tym od zawsze istniał zwyczaj sprzedawania obwarzanków i pańskiej skórki. Już jako dzieciak wizyta w tym dniu na cmentarzu kojarzyła mi się zwłaszcza z tymi pierwszymi. I teraz też mimo uśmieszków, dorosłych już przecież moich córek i żony kupuję wianuszki obwarzanków i wszyscy zawsze przegryzą po kilka – tak dla tradycji. (Handel nimi musi chyba być opłacalny, bo ilość sprzedających je w tym roku osób była nadzwyczajnie duża).
   Po odwiedzeniu ostatniego z nie warszawskich cmentarzy zajechaliśmy do teściowej i szwagierki na obiad. Po tym wyszedłem z domu połazić chwilę po lesie, z którego wróciłem z dwoma kilogramami maślaków. Na wyprawę po inne gatunki grzybów było zbyt mało czasu. Za to świeże leśne, jesienne powietrze i kolorowe pejzaże - bezcenne!
   ….. i takie to moje z tym dniem związane wspomnienie…. zanim powrócę do codzienności życia.


niedziela, 28 października 2018

Czekając na zimę….?

   Już po wyborach. Ich wyniki pewnie niewiele zmienią w prywatnym życiu każdego z nas(no chyba, że ktoś się załapał na ciepłą posadkę). Może gdzieś zrobią chodnik, parking czy boisko dla dzieciaków. Naprawią drogę czy lokalną komunikację. Ale czy to będzie zasługa właśnie tych wybranych? Na razie wciąż jeszcze spoglądają, z nieposprzątanych plakatów, wiadomo już, wygrani i przegrani. A życie i tak toczy się dalej…
   Gorące lato zleciało nie wiadomo kiedy i zaczęły się jesienne szarugi. Ludzie narzekają, że zimno i że pada. Zbawienny ten deszcz, bo było go w minionych miesiącach bardzo mało. Krajobrazy na zewnątrz zmieniły się tak ze tylko popaść w depresję. Krótkie dni mało słońca jednym słowem kicha. Nawet przestawienie czasu i godzina dłużej podarowana śpiochom wiele nie pomoże. Trzeba by się zakopać do jakiej gawry o przeczekać jak misio do lepszych czasów…
   Ale dość rozsiewania minorowego nastroju! Nie jest przecież aż źle. Zdarzają się przebłyski słońca a na pierwszego listopada straszą dwudziestoma stopniami. Władcy dorzucili ekstra, raz na sto lat(farciarze z nas), dodatkowy wolny dzień dla zwykłych śmiertelników, więc i buzie bardziej uśmiechnięte. Nie ważne kto na tym straci a kto zyska ważne że zyskamy(prawie wszyscy) te parę godzin swobody i czasu dla najbliższych.
   Na działce wczoraj byłem i sprzątałem liście i inne resztki roślin. Zebrałem czerwone kapustki i selery. Te pierwsze planowane i na przyszły rok powtórzę zaś te drugie w ramach ochrony przed bielinkiem tych pierwszych także mimo suszy udane. Kapusty już poszatkowane i posolone czekają w misce na zapakowanie do słoików a z jednego selera zrobię chyba surówkę do pochrupania pomiędzy zasadniczymi posiłkami. Zamiatając liście zebrałem jeszcze z pół wiaderka włoskich orzechów(rekordowy był ten rok). Wszystkie resztki roślin i opadłe liście wywoziłem od razu na grządki podnosząc tym samym ich wysokość. Na kawałku jednej z nich posadziłem, dwa tygodnie temu, ze sto ząbków czosnku a ziemia była wtedy bardzo twarda. Po ostatnich opadach może trochę zmiękła. Czyli czosnek w przyszłym roku być powinien. Co do innych to jeszcze nic nie planowałem oprócz tego, że z ziemniakami zrobię przerwę z powodu stonki. Podczas poprzedniego pobytu zebrałem też resztę dyń i po rozdaniu znajomym i rodzinie zostało nam jeszcze prawie dwadzieścia a wszystkie mimo różnych rozmiarów i kształtów są bardzo dojrzałe i dorodne. Nałaziłem się przy tym trochę ale efekty mogły by być lepsze. Chyba nadchodzi czas zwolnienia tempa w przyrodzie, więc i na działce nie będę także musiał bywać, co tydzień. Kury(już tylko tegoroczne) niosą się dobrze, więc sadzone jajka raz w tygodniu obowiązkowe. Dostają oprócz ziarna i śruty także liście z jarmużu, które zjadają z wielkim apetytem.

   Mam nadzieję, że zdrowie pozwoli także za rok złapać w ręce ogrodnicze narzędzia by jesienią znów cieszyć się plonami.

niedziela, 9 września 2018

Jabłkowo, ziemniakowo, trochę jakby już jesiennie

   Tydzień w pracy zleciał bardzo szybko. Dużo roboty. Nowe pomysły ulepszenia działania(wprowadzamy nowy system) na razie raczej utrudniają pracę, więc mieliśmy parogodzinne spotkanie co należy zrobić by było lepiej. Mam nadzieję, że informatycy dadzą radę spełnić nasze postulaty. Wyjechałem też na jeden dzień do Poznania by ogarnąć bieżące tematy(ludzie wciąż jeszcze słabo ogarniają obecny system!!). 
   Moje dziewczyny(żona z córką) pojechały w sobotę do Częstochowy a ja na działkę. Postanowiłem "wykopać"(cudzysłów jest tu jak najbardziej uzasadniony ze względu na sposób uprawy, który tej czynności nie wymaga) ziemniaki i zebrać jabłka, których w tym roku jest nadzwyczajna obfitość. Po przyjeździe, około dziesiątej rano zastałem w domu tylko teściową śpiącą jak suseł(trochę zazdroszczę ludziom tej umiejętności) a po otwartej furtce na pole domyśliłem się, że szwagierka jest w lesie na grzybach. Wziąłem się za ziemniaki bo pogoda zapowiadała nadejście deszczu. Zebrałem taczkę lecz musiałem przerwać to zbieranie bo szwagierka wróciła w wiaderkiem grzybów(ta to zawsze nazbiera!) i pojechaliśmy do miasta ogarnąć parę spraw. Między innymi uszkodzoną sztuczną szczękę teściowej. Jakkolwiek temat sztucznych szczęk zabawny jest dla osób posługujących się własnym zestawem uzębienia, to dla takiego delikwenta jest mocno uciążliwy, stresujący i ograniczający podstawowe funkcje życiowe. Jakby nie patrzył trzy godziny wyjęte z działkowej aktywności(ale jak nie chce się być zięciem "Ferdkiem kanalią" to inaczej nie można). Po powrocie wznowiłem czynność zbierania ziemniaków ale tylko na kwadrans bo zaczęło lać(takie życie). W czasie deszczu siostrzeniec żony przywiózł mi przyczepkę skoszonego ze swojej działki wszelkiego zielska i trawy, bo też już wie, że wujeczek(znaczy ja) z roślinnych resztek buduje swoje dziwne zagony. Powiedziałem mu, żeby może sam zrobił sobie z tego kompost ale on wraz ze swoją dziewczyną zamierza na tej działce się budować i oczyszcza teren z chwastów. Ma jeszcze trochę tego dostarczyć więc mi w to graj. Po deszczu zebrałem jabłka i cukinię. Zapakowałem w worki ziemniaki(na szczęście suche). Zerknąłem jeszcze tylko na orzechy włoskie, których zielone skorupy już pękają co jest potwierdzeniem, że i one dojrzały w tym roku wcześniej. Wyjazd po 19-ej i po drodze jeszcze chwila u córki z zięciem i wnusią by zostawić kartofle w piwnicy. 
Powrót z działki wygląda teraz tak:
bagażnik zawiera dwa woreczki ziemniaków i kosz koszteli,
za siedzeniem jaja(100 sztuk, większość do sprzedaży wśród znajomych). Sposób ułożenia na czas transportu sprawdzony od lat. Przed przednim siedzeniem pasażera również koszyk jabłek.
   W czwartek, aż do niedzieli, nasz jesienny koleżeński wyjazd "na ryby" - już się nie mogę doczekać. Z wyżywienia planujemy leczo, dyniową z grzankami i grzybową(pewnie po deszczach również na Warmii pojawić się powinny). Będzie nas tym razem mniej bo się ludziskom pozmieniało trochę w życiu. Ech...

czwartek, 30 sierpnia 2018

Czerwono, paprykowo i wciąż letnio

Choć wieczorami oddycha się już lekko to w dzień bywa jeszcze wciąż bardziej niż ciepło.
Dojrzewanie.....


... taka mała balkonowa radość.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Dwa miesiące i tydzień…



… nie napisałem tu ani słowa. Bo choć przecież żyję prozą codzienności nie było się jak zebrać. Praca dom i tak w koło z chwilami zachwytów nad wnusią, która co dzień niemalże pokazuje nam swoje postępy w rozwoju. Ledwo znajdowałem czas by zaglądać na chwile do znajomych blogów.
   Odbyłem już tygodniowy urlop na mazurskiej działce kolegi, do którego jeździmy na nasze spotkania koleżeńskie pod nazwą „ryby”(znalazł dla nas okienko - szlachetny z niego gość). Ku uciesze i szczęściu żony, której to miejsce także bardzo się spodobało. Tydzień ciszy i spokoju z widokiem na jezioro, w zupełnym nieróbstwie minął błyskawicznie i był dla nas, dwojga ludzi z ponad trzydziestoletnim małżeńskim stażem, jak balsam po kilku latach bez porządnego urlopu. Nawet trzy burze i ulewy, jakich tam doświadczyliśmy nie były w stanie zmienić ani na jotę tego nastroju.
   Z dwóch wyjazdów służbowych do Elbląga i Torunia ten pierwszy odbyłem także w towarzystwie żony. Pełne dwa dni(akurat były to sobota i niedziela) starczyły by wyskoczyć dwukrotnie na parę godzin do Sztutowa i nacieszyć się widokiem pustych jeszcze bałtyckich plaż i poczuć morski wiatr we włosach(tylko ci, co je mają). Dla osób a problemami z tarczycą takie chwile to prawdziwe błogosławieństwo. W prawie całej Polsce padało w tych dniach a nam świeciło słońce zza chmur – jednym słowem cudo!
   Było tych weekendów poza działką jeszcze parę, co widać zaraz było po stanie grządek. Każdą jednak możliwą sobotę starałem się tam spędzać i ratować przed brakiem wody rośliny, które w tym roku posiałem lub posadziłem. Upały tegoroczne, mam nadzieję, już wydają swe ostatnie podrygi(podobno w przyszłym, tygodniu ma jeszcze dojść do trzydziestu stopni). Dni są coraz już krótsze, więc i słońce ma mniej godzin do podgrzewania.
   A rośliny i zwierzęta jakoś sobie przy ludzkiej pomocy poradziły. Balkonowa papryka(ograniczona ilościowo w tym roku bardzo by nie drażnić żony) już zaczyna się wybarwiać mimo, że siana była przecież trzy tygodnie później niż zalecają. Reszta na działce też już ma owoce, chociaż widać, że nie miały zawsze dostatku wilgoci. Poniżej parę fotek:

 Balkonowe papryki chilli i ramiro. Ta druga na jednej z trzech roślin ma nietypowe dla tej odmiany owoce.



Dyniowate szaleją w tym roku jeśli tylko maja dość wody. Na ostatnim zdjęciu efekty łatwości krzyżowania wśród tego gatunku: osobnik w kształcie hokkaido lecz całkiem zielony(może będę twórcą nowej odmiany?!). Zobaczę jaka będzie w środku.

Kosztela(pierwsza) ze złamana gałęzią a ta druga późna odmiana po "Empajerach" moja ulubiona.

 Fasola jaś z dwóch miejsc; zacząłem już zbiór suchych strąków. Będę powtarzał tę czynność regularnie.


 Jarmuż i kapusta ochronione przed bielinkami poprzez współrzędną uprawę pomidorów i selerów. Sprawdziłem, rzeczywiście to działa. Inne rośliny jarmużu zostały objedzone przez gąsienice tego motyla.
 Ekspansja dyń; maja wielometrowe przyrosty.

 Grządki z ziemniakami jeszcze wciąż zielone. Już zbieram bulwy ale z pełnym zbiorem czekam aż zaschną.
Na koniec owoce winogron. Krzew był bardzo mocno przycięty w związku z moimi próbami wiosennymi rozmnożenia go, może dlatego tak obficie owocuje. Owoce są duże, słodkie i soczyste.
Mam nadzieję, że następny wpis uda mi się zrobić szybciej niż powyższy.



niedziela, 10 czerwca 2018

Cztery przedłużane weekendy pod rząd



   Tak mi jakoś wyszło, że cztery majowo-czerwcowe weekendy pod rząd wydłużałem dokładając dzień lub dwa z zaległego urlopu. Nie „wybyczyłem” się podczas nich raczej, bo nie jest teraz czas na odpoczynek, wiadomo - wiosna. No może z wyjątkiem jednego, naszego majowego, „wędkarskiego” spotkania na działce kolegi pod Olsztynem. Poza tym podlewanie, pielenie, koszenie. Trafiłem tez przez dwa tygodnie na „święto lasu”, czyli coroczne pozyskiwanie drewna na opał z naszych leśnych działek. Poleciało trochę wybujałych brzózek i innych drobniejszych drzew. Pozostawialiśmy dęby, bo choć rosną wolno to są chyba jednak królami drzew naszego klimatu.
   Ponieważ spora była tez moja przerwa w pisaniu to ograniczę się do pokazania zdjęć z krótkimi komentarzami:


Ziemniaki na dwóch zagonach, słoneczniki samosiejki i parę ogórków od południowej strony. Na pierwszym zdjęciu młode olszaki pozbawione zacieniających grządkę bocznych gałęzi.
Warzywny miszmasz: jarmuż, pomidory, kapusta czerwona i biała, chilli, pory i selery. Pomidory i selery mają zniechęcać motyle bielinka do składania jaj na kapustnych ale pożytek jakiś i z nich może będzie. A wszystko to na niewielkiej przestrzeni. Prawym górnym rogu wał a ogórkami.

Dynie i cukinie pewnie wyglądać mogłyby lepiej gdyby były regularnie nawadniane(niestety mogę to robić tylko raz w tygodniu) ale brak wystarczających opadów to chyba cecha tegorocznej wiosny.


Dwie siostry: fasola i dynia i trzy siostry: ogórek, fasola i kukurydza, na trzecim dojrzewający czosnek i wszędobylski koper.
 Czerwony agrest, uratowany z kurzego wybiegu gdzie był przez lata skrzętnie obdziobywany, odbija i rozrasta się świetnie w nowym miejscu.
 Co to? Czarna porzeczka. A dlaczego jest czerwona? Bo jest jeszcze zielona......
Gruszki też nie na wierzbie.


Na pierwszym leszczyna własnej produkcji, ma już owoce. Poniżej orzeszek włoski. Najniżej włoska, orzechowa piątka(w centrum zdjęcia), czy jest równie rzadka jak czterolistna koniczyna?



Na koniec trochę naturalnej dzikości: pięciometrowy dębczak, który rozmyślnie ogołociłem z bocznych rozgałęzień by wytworzyć długi pień. Może nasza wnuczka, jak będzie w moim wieku cieszyć się nim będzie wspominając dziadka. Niżej moja ulubiona sosna, mocno rozgałęziona z grubym pniem u podstawy. Ona rozwija się i rośnie a ja się starzeję. Najniżej dwa modrzewie, których w tym roku nie namierzyły i nie obgryzły sarny. Może coś z nich w końcu wyrośnie.
   Wczoraj też oczywiście byłem, podlewałem(40 konewek) i pieliłem. Dokończyłem rozłupywanie pieńków drewna opałowego nową, specjalistyczną siekierą znanej firmy, która pewnie mnie przeżyje. Tydzień wcześniej połamałem drewniane trzonki dwóch leciwych  używanych dotychczas. Dokończyłem też koszenie pierwszej trawy a już można znów zaczynać w drugim końcu. Podjadałem trochę młode listki jarmużu i zerwane kwiatowe pędy czosnku(mniej intensywne w smaku za to w zapachu już nie). Przywiozłem pęczek ładnych buraczków na botwinkę. Młode kury z drugiej transzy też już zaczynają się nieść więc dziś na śniadanie była w rodzinie jajecznica z jedenastu małych jajeczek.
   Narobiony, spocony i brudny przysiadłem na moment na wybiegu dla kur dochodząc do wniosku że:
PIĘKNIE JEST!!!





sobota, 12 maja 2018

Koszenie, pielenie i podlewanie….



…. i gnaty mnie bolą głównie za sprawą tej pierwszej czynności. Byłem dziś na wsi, "pekaesem", bo auto nie przeszło przeglądu: wyciek z silnika i pęknięta osłona przegubu; w piątek w południe takie rzeczy nie do zrobienia od ręki w całym mieście. Stąd pekaes. Nie ma jednak tego złego. Przypomniałem sobie „młode lata”, kiedy to człowiek z dzieciakami tłukł się komunikacją zbiorową i dawał radę, więc i dziś też dałem. Plecak i naprzód. O siódmej trzydzieści jechałem już na wieś prywatną linią (pekaesom się nie opłacała ta trasa a prywatnym owszem i autobusów więcej i poziom też już teraz chyba lepszy), po dotarciu wstąpiłem do miejscowego sklepiku po wodę – 2 butle, bo zapowiadał się upał i jak się okazało obie poszły. Jak nie popada w przyszłym tygodniu to zacznie się robić nie dobrze. Niby wszystko powschodziło i rośnie, ale jakaś wyjątkowa jest tegoroczna wiosna ze swą gwałtownością i gorącem.
   Obejrzałem w krótkich przerwach pomiędzy tytułowymi czynnościami jabłonki i nie kracząc - urodzaj powinien być. Sporo zawiązków. Orzechy włoskie też powinny obrodzić. Śliwy: dwie węgierki zwykłe i ulena do wycięcia – uschły. Szkoda, ale winą obarczam ubiegłe mokre lato, kiedy stały w wodzie. Mówi się trudno: będzie za to więcej światła dla dwóch antonówek. Obie grusze też mają sporo owocków – może nic im nie przeszkodzi. Czosnek, zdziczały, zeszłoroczny, nie wykopany dokładnie, pielony regularnie rośnie ładnie kępkami. Jarmuż toskański(tym razem) ładnie powschodził i być może zastąpi planowaną kapustę, której sadzonki jakieś rachityczne są. Ogórki na obu grządkach powschodziły też fajnie i osłaniająca je kukurydza także. Na razie nie widać wschodów dyń może mają za sucho; podlałem je dziś obficie. Fasola Jaś pewnie z tego samego powodu też na razie niewidoczna. Bób, cebula z dymki, marchew i buraczki za to wzorowo. Też po pieleniu otrzymały swoją porcję wody. Mam też kilka szalotek od mamy koleżanki(również działkowca) i rosną ładnie wytwarzając nowe cebulki. Martwi mnie trochę stan ziemniaków – wzeszły dotychczas może ze trzy rośliny – chyba też i tu brak wilgoci jest powodem. Spoglądałem z okien autobusu(z tej wysokości widać dużo więcej niż z samochodu a może dlatego, że nie prowadziłem to mogłem się gapić do woli) na ziemniaczane zagony i widoczne już były wschody. Pocieszam się na razie, że może tamci posadzili wcześniej. Kwitną także akacje - bardzo obficie i także o wiele wcześniej.
   I tyle mego dzisiejszego działania. Rozkład jazdy autobusów skrócił mój pobyt znacznie od tego zazwyczaj, ale pocieszyłem się za to odrobinę pierwszym jajkiem od młodej kurki – teraz będzie ich już tylko więcej i większych, bo kurki w różnym wieku będą się kolejno dołączać do produkcji. A podczas podglądania roślinek podjadałem młodziutki koperek, którego znów wszędzie pełno. Pyszny!
   Kosiłem kosą bo trawsko ogromne, wodę do podlewania nosiłem kilkadziesiąt metrów a pieliłem ręcznie. Jutro pewnie trochę poboli, ale w tym wieku to już niestety normalne. Tylko czemu  przyszło to tak jakoś nagle? Przecież jeszcze pięć lat temu mój organizm był znacznie sprawniejszym mechanizmem.
Wypiję sobie na wieczór ze dwa kielonki pigwówki. Może znieczuli…

wtorek, 1 maja 2018

Najdłuższy weekend od lat czyli dwa w jednym



   Trochę pomedytowałem, co zrobić z pierwszym tygodniem maja, który zawiera aż dwa wolne od pracy dni. Poprzedzielane, co prawda tymi „pracującymi”, jednak aż kusiły, aby wziąć trzy dni urlopu i zafundować sobie 9 wolnych pod rząd. Przyznam, że pewnie gdzieś od pięciu już lat nie miałem aż tak długiego wolnego ze względu na osobiste życiowe sprawy. Ponieważ to już prawie maj a ja wykorzystałem dopiero 1 dzień urlopu i to zaległy to wypisałem wniosek na te trzy dni i zaraz kolejny, także trzydniowy, na moje majowe ryby z kolegami. I oto stanąłem przed dylematem „zagospodarowania” tych 9 cięgiem dni. Ponieważ ostatni z nich to chrzciny małej wnusi to pozostało jeszcze ze sześć, bo pewnie jakiś jeden czy dwa poświęcę na pomoc w przygotowaniach(trzeba być przecież dobrym dziadkiem!).
    O trzech pierwszych mogę już wszystko opowiedzieć. W sobotę z rana(kiedy jeszcze wszyscy w domu smacznie spali) wyskoczyłem do piekarni i mięsnego ogarnąć niezbędne zakupy oraz chleb z żurawiną dla teściowej. Potem w auto i wyjazd na targ po jeszcze cztery kury do planowanej dwudziestki. Trafiłem nieco młodsze(jakieś szesnaście tygodni), od tego samego hodowcy, co brałem poprzednie. A że były tańsze to kupiłem sześć. I tak oto w zagrodzie biega wraz ze starymi prawie trzydziestka. Stare(7 sztuk) znoszą 4 jaja w trzy dni – bez komentarza. Co prawda niedzielna jajecznica smakowała wybornie na skwarkach z podgardla, które zakupiłem na targu na stanowcze żądanie teściowej ale dotąd mam jeszcze wyrzuty sumienia, że dostarczyłem w ten sposób trzy słoiki po dżemie zwierzęcego tłuszczu osobie będącej już w wieku gdzie takich rzeczy w diecie należy zdecydowanie unikać.
   Zacząłem „zabawę” w sobotę po wypakowaniu sześciu nowych na wybieg. Zawsze wtedy muszę się trochę pogapić się na zachowanie reszty stada, które zazwyczaj podporządkowuje sobie „nowe”. Miał być w tej transzy jeszcze kupiony kogut ale za długo chyba spałem bo już się wszystkie sprzedały(może innym razem).  Były za to wśród tej szóstki 2 czarne kurki, które teściowa określiła jako „wroniaki”(i może i coś być na rzeczy bo reszta stada rzeczywiście przyjęła je jakoś szczególnie wrogo). Oprócz obserwacji kur nie mogłem nie zauważyć jabłoni, które oblepione były wprost kwiatami. Nie myślałem, że będzie ich aż tak dużo, kiedy na przedwiośniu próbowałem oszacować ich ilość po obserwacji pąków. Śliwy i grusze już po kwitnieniu. Ilość pszczół, jaka uwijała się przy kwitnących drzewkach też napawa optymizmem na przyszły urodzaj. Orzechy włoskie, chociaż jeszcze nie pylą, też już rozwijają męskie kwiatostany, co również daje nadzieję na (po ubiegłorocznych stratach przymrozkowych) dobry urodzaj. Bób, marchew i buraki ładnie już powschodziły. Wypieliłem je by dać im szansę w wyścigu w chwastami. Odtworzyłem jedną grządkę i posiałem tam ogórki(trochę wcześnie, ale rokowania pogodowe są dobre a tegoroczna wiosna o parę dni wcześniejsza) wiec ryzyko wydaje się być uzasadnione. Jak coś nie wyjdzie to poprawka po piętnastym.
   W niedzielę było spokojniej: więcej przełaziłem i oglądałem niż dokonałem a wieczorna burza zakończyła dzionek. Za to poniedziałek chyba nieźle odczuję w gnatach. Odzyskałem(skopałem) kawałek o wymiarach półtora na pięć metrów, tworząc zagonek, gdzie znajdą się sadzonki czerwonej i białej kapusty. Kłącza perzu, pokrzywy i innych roślin były nadzwyczajnie długie i liczebne. Kopałem widłami amerykańskimi, biorąc nieduże skiby ale i tak uszarpałem się zdrowo(pewnie sił mniej już). Wysiałem nagietki, aksamitki i nasturcje – wszystkie podobno pożyteczne w ogrodzie w walce ze szkodliwymi owadami. Zobaczymy. Wysiałem też kukurydzę cukrową od północnej strony ogórkowych grządek z nadzieją, że też się uda. Pozbierałem z wybiegu dla kur trzy taczki połamanych na pół już spróchniałych patyków różnej grubości i po ich połamaniu na drobne, rozsypałem z myślą o stworzeniu kolejnej grządki. Przesiałem także trzy taczki kompostu, który wykorzystam w dalszych tegorocznych działaniach. Na koniec pod jednym z orzechów włoskich znalazłem roczną siewkę, którą delikatnie wykopałem i przesadziłem w miejsce docelowe. Jak się uda to miałbym kiedyś cztery drzewa tego gatunku(wnuczka się ucieszy bo jak te najmniejsze zaczną owocować mogę już mieć problem z ich jedzeniem – no chyba że blender pomoże). Zapakowałem jeszcze kilka korzeni chrzanu, na które natrafiłem podczas kopania i powrót do domu ostatniego dnia kwietnia, na pierwszego maja(kiedyś ludzie na wsiach sadzili tego dnia ziemniaki by czasem zamanifestować niechęć do obchodzenia święta pracy). Moje pyry czują się dobrze i mają już kilkucentymetrowe kiełki(może w tym roku „se pojem kartoflów”). Trzydzieści stopni dziś było – to raczej niezwykłe na ten czas.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Dzień Ziemi



   Otworzyłem dziś net i przeglądarka przypomniała mi, że jak co roku nadszedł ten dzień. Oczywiście kliknąłem, obejrzałem i wysłuchałem. Oczywistych oczywistości nie zamierzam tu cytować. Ale jeden nasuwa mi się tylko wniosek: mimo narastającej świadomości, że nasza planeta należy do nas wszystkich, wciąż ktoś goniąc za władzą i zyskiem demoluje tę niezwykle czułą strukturę tworząc i inwestując bez opamiętania oraz oglądania się na przyszłe skutki swej działalności. Tyle tytułem wstępu.
   A zaraz przyszło takie oto skojarzenie:
Kury młode kupiłem w poprzednią sobotę na targu a wczoraj dokupiłem jeszcze 10 do kompletu. Trochę na raty, bo albo brak wystarczającej gotówki albo zajęty bagażnik samochodu innymi rzeczami ograniczały jednorazową formę transakcji. Aby dojechać na targ muszę zjechać z wspaniałej ekspresowej drogi na te, które z głównych w przeszłości stały się teraz lokalnymi. I jak to ze zjazdami i objazdami bywa jedzie człowiek przez tereny, których nie widywał od lat. A tu niespodzianka: w polach, przy lasach powstały prawdziwe fabryki. Nazw zagranicznych firm odczytanych z szyldów wymieniał nie będę, ale wielkość przedsiębiorstw imponuje. Oczywiście odbywa się to na polskiej ziemi i być może poprzedni właściciel jest już teraz milionerem a okoliczni mieszkańcy znajdą pracę. Można powiedzieć wszyscy zadowoleni. Na razie tak. W miastach ceny ziemi są już tak horrendalnie wysokie, że nawet renomowane koncerny wymiękają więc budują takie biznesy w pobliżu dobrych dróg gdzie kawał ziemi jest dużo tańszy. Polak wykona swą pracę taniej jak pracownik z zachodu(a jak już będzie za drogi to jest przecież jeszcze Azja) a środowisko pewnie czas jakiś jeszcze wytrzyma, bo przecież te fabryki wieczne nie będą.
   A na działce podczas sobotnich pobytów wiele nie dokonałem. Wydobyłem trochę gliny z dołka na łące, lepiąc kulę, którą pozostawiłem do wyschnięcia. Popatrzyłem na rozkwit owocowych drzew, wschodzący bób, słoneczniki, marchew i buraki. Podziwiałem rosnący w oczach szczypior dymki oraz uwijające się zapylające owady na porzeczkach i agreście. Sporo też czasu spędziłem na obserwacji stadka kur i ich zachowań wobec nowo przybyłych a zwłaszcza ustalania hierarchii w dostępie do żarcia (Orwell i Zwierzęcy folwark zaraz mi się skojarzył).
Ludzie zachowują wobec naszej Ziemi całkiem jak te kury.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Wiosna przyszła. Na pewno!



   Gdy postanowiłem(zdopingowany bardzo optymistycznymi prognozami pogody), że pojadę na dwa weekendowe dni na wieś, to czekałem już tylko końca piątkowej pracy jak uczniak w szkole na dzwonek kończący ostatnią lekcję. A kiedy już założyłem lżejszą, nie zimową kurtkę, podniosłem w górę triumfalnie ręce i wydałem z siebie ciche „hurra”. Małe zakupy w markecie zaraz po pracy(w sobotę nie będę chciał tracić na to czasu) coś posprzątałem i przyszykowałem na nazajutrz i szybko spać, bo pogoda zapewniona, więc start od samego sobotniego poranka. Byłem na miejscu grubo przed południem i przywiozłem jeszcze tylko z benzynowej stacji butlę gazu dla teściowej przy okazji opłukując zakurzony miejskim pyłem samochód. Szybkie przebranie w działkowy ubiór i naprzód!!
   Planujemy odmłodzić stadko kur, bo z tych ośmiu pozostałych weteranek zdarza się od jednego do trzech jajek dziennie(o tej porze roku to raczej dramat), więc czas na nie jest już najwyższy, bo spasione są nadzwyczajnie. Aż strach pomyśleć o wielkości oczek, jakie będą na rosole!. Brr! Zacząłem, więc od kurnika, wywożąc stamtąd na grządki ze trzydzieści kopiastych taczek prawdziwego „złota”. Wcale nie przesadzam w tym stwierdzeniu, bo najniższe warstwy kurzego obornika to była czysta próchnica(nie był wywożony już dawno). Pryzmy podniosły się znacznie i będą już gotowe pod późniejsze uprawy. Miałem rzeczywiście tego towaru pod dostatkiem i utworzyłem jeszcze dwie nowe, mniejsze pryzmy pod tegoroczne ogórki i dynie. Poruszyłem trochę ziemię pod dawnym foliakiem i tam wysiałem: bób, buraczki, marchew i wysadziłem dymkę. Na granicy działki sąsiada w bruździe, która stanowić ma miedzę posiałem słoneczniki. Nawet jak nie zbiorę żadnego nie będę płakał, bo zależy mi bardziej na uzyskaniu dużej ilości suchej masy do przekompostowania niż na pestkach(o walorach estetycznych nie wspominam). Pogłębiłem także dołek na łące, który, mam nadzieję, stanie się kiedyś zbiorniczkiem na nadprogramową deszczówkę. Na razie ilość wilgoci w glebie jest na tyle duża, że sześćdziesięciocentymetrowej głębokości, wypełnia się w ciągu doby świeżo napływającą wodą. Po tej robocie kolacyjka i trzy szybkie drinki. Niestety nie mam już za bardzo z kim się nawet napić, bo teściowa jest osobą wiekową a szwagierka po niedawnej operacji także już w abstynencji. Aż zaczynam się bać o stan finansów naszego kraju. Naród albo już nie może albo się cywilizuje albo szkoda forsy. Poszedłem spać lekko „znieczulony”. Poszło mi na zdrowie, bo poza zakwasami i lekkimi bólami stawów, nic mi niedzielnego poranka nie dolegało. Chciałem jeszcze w niedzielę coś porobić, ale teściowa a właściwie jej religijne przekonania spowodowały, że dziś tylko udałem się po śniadaniu do lasu sprawdzić czy nie stoi tam woda. I jeszcze przesadziłem dwa floksy zacieniane przez rosnący świerk w lepsze dla ich wegetacji miejsca mnożąc je przy okazji do ilości sztuk trzech. Szwagierka postanowiła też zmienić nieco krajobraz podwórka planując likwidację otoczonego kamieniami klombu. Powiedziała, że wysiało się tam trochę leszczyny i jeśli chcę ją uratować to chwila jest ostateczna. Pozyskałem w ten sposób jeszcze dziesięć siewek, które tymczasowo znalazły miejsce na łące. Jak przeżyją do jesieni( a szanse mają duże) to powiększę jeszcze ilość leszczynowych krzewów.
   Chciałem zrobić trochę wiosennych zdjęć, lecz ilość zajęć oraz kłębiące się w mej głowie myśli i plany spowodowały, że zrobię je może za tydzień, gdy oznaki jej nadejścia będą jeszcze bardziej w przyrodzie widoczne. Na jednej z ubiegłorocznych grządek wykiełkował czosnek, którego główek nie udało mi się w zeszłym roku odnaleźć. Mimo, że trochę zdziczały smakiem pewnie nie będzie odbiegał od tego uprawianego z pietyzmem. Wypieliłem go tylko by zwiększyć jego szanse.
   Czyli teraz mała przerwa na pracę zawodową(aż pięć dni!!!) a za tydzień powtórka z rozrywki.
Hurra!
Urodziłem się wiosną, więc może stąd ten mój optymizm zawsze o tej porze roku.
Natura?

niedziela, 25 marca 2018

Palmowa z palmą



   Jak Palmowa to tylko z palmą. Wczoraj widziałem, przy kasie w jednym z budowlanych marketów, jak ktoś kupował wielkanocną palmę. Mały szok: bo dotychczas palmy kupowało się przed kościołami od osób, które zajmowały się ich wyrobem i handlem nimi, dorabiając sobie(tak myślę) w ten sposób. Może to nie żadna tam świętość, ale pewnie niebawem w takim markecie będzie można kupić również obrazki, które ksiądz zostawia po kolędzie albo inne dewocjonalia a zysk pójdzie do zagranicznego właściciela. Pewnie wkrótce też sklepy sieciowe będą kreować „palmową” modę i za lat kilka jeszcze szerzej otworzę ze zdziwienia oczy jak wyrób ów „odjechał” od tradycyjnego wyglądu. Na razie cieszę się własną, roczną, daktylową, która jako jedyna z posianych 27 nasion wykazała chęć wegetacji.

   Oczywiście jak to przed każdymi świętami krzątanina i zamieszanie z tym związane narastają z każdą chwilą. Czynności, zakupy, które trzeba wykonać, ogarnąć kompleksowo mogą tylko panie a rolą panów jest tylko posłuszne wykonywanie poleceń wynikających z precyzyjnie przemyślanych planów przez panie. 

APEL DO PANÓW: Chłopie nie próbuj w tym czasie nic zmieniać ani kombinować naprędce. Myślenie o tych świętach rozpoczęło się w głowie twej pani zaraz po zakończeniu poprzednich. Wykonuj posłusznie polecenia swojej lepszej połowy jak nie chcesz jakąś kłótnią zepsuć tego przedświątecznego nastroju.

   Oczywiście należy znaleźć jakąś chwilę dla siebie by nie zostać w tym czasie całkowicie zdominowanym i podporządkowanym. Ja przesadzam i sieję. To moja odskocznia. Oczywiście te czynności również wzbudzają niezadowolenie żony, bo parapety na święta wyglądają „jak w szklarni”. Ale taki to już los żon działkowiczów. Aby do maja i wtedy większość się sprzątnie.
   Na razie rozmnażam(bez gwarancji sukcesu) winogrona ukorzeniając je w wodzie. Korzeni jeszcze nie widać a pąki już się rozwijają. Zobaczymy jak z tym będzie, bo to się wiąże z koniecznością wstawienia do domu większej skrzynki z ziemią(czekają mnie znów trudne negocjacje ale może podniosły świąteczny nastrój pomoże).

niedziela, 18 marca 2018

18 lat za kratami



   Pojawiła się mediach ostatnio wiadomość o uniewinnieniu z zarzutów pewnego człowieka. Na obrazach telewizorów widać było, jak w świetle fleszy i jupiterów opuszczał więzienie. Spędził tam za „niewinność” być może najlepsze lata swego życia. Bulwersujące!?
   Są wśród zawodów wykonywanych przez ludzi również takie, których wypełnianie wiąże się z nadzwyczajną odpowiedzialnością.
   Ale tu błędna konstrukcja całego procesu, od śledztwa w sprawie aż do skazania tegoż człowieka, obciąża bardzo wielu ludzi. Nie wnikam, jakie były powody, które doprowadziły do postawienia go przed oblicze sądu. Bardziej interesuje mnie, kto brał w tym udział i czyje zaniedbanie, lenistwo czy głupota do tego doprowadziły. Śledczy, prokuratura, adwokat czy sąd? A może wszyscy razem, bo przecież na każdym z tych etapów musiały być jakieś wątpliwości, jak choćby to, że oskarżony nie przyznawał się do winy.
   Wszystkie noże z szuflady wyskakują mi z wrażenia na to zdarzenie. Zakończy się to wszystko pewnie tym, że jakieś dochodzenie w tej sprawie nic nie wykaże i nikogo nie obciąży, bo wszystko wówczas wskazywało na winę tegoż człowieka. Możliwe jest także, że Ty czytający te słowa i ja, zapłacimy z naszych podatków jakieś ogromne odszkodowanie by zadość uczynić temu nieszczęśnikowi. I sprawa rozejdzie się po kościach a wydający ów skazujący wyrok sędzia cieszyć się nadal będzie immunitetem i świętym spokojem pobierając bardzo wysokie wynagrodzenie lub może już emeryturę(oni muszą dostawać dużo pieniędzy, bo to odpowiedzialna praca!). Kurrrwa!.
   Są wśród zawodów wykonywanych przez ludzi również i takie, których wypełnianie wiąże się z nadzwyczajną odpowiedzialnością. Popełniane tu błędy skazują innych ludzi na niezawinione nieszczęście czy kalectwo.
   Dlatego toleruję „święte krowy”, które łażą po świecie tylko, dlatego że dzieje się to bardzo daleko od mojego kraju. Czas już chyba najwyższy na to by zakończyć nadzwyczajne traktowanie zwykłych, niedouczonych leni i idiotów tylko, dlatego że wykonują zawód tzw. wysokiego społecznego zaufania i otrzymali dodatkowo wyjątkową ochronę.
   
    Czy czara goryczy już dopełniła się? Czy ktoś jeszcze siedzi niewinnie za kratami? Czy ten cały burdel w sądownictwie zakończy się kiedyś?
   Wiem, że ktoś powie, że ogólnie to nie jest źle, że to tylko wyjątki. 
Czy może któryś z szanownych policjantów, prokuratorów, adwokatów czy sędziów chciałby stać się takim wyjątkiem?

niedziela, 11 marca 2018

W poszukiwaniu wiosny



   Jak w każdą sobotę wstałem najwcześniej ze wszystkich domowników i uaktywniłem się. Zacząłem oczywiście od śniadania o godzinie 6.20(moja żona nigdy nie zrozumie jak można jeść tak wcześnie). Potem mój wzrok padł na główkę białej kapusty, która poniewierała się w kącie kuchni już chyba z tydzień. Po godzinie, wraz z włoszczyzną, poszatkowana zamieniła się w zupę. Był na ten dzień plan wyjazdu na wieś, bo wiosna i dawno już tam nie byliśmy. Dla żony to okazja do spotkania z mamą i siostrami a ja oczywiście już obmyślałem jak wykorzystać ten czas w plenerze na działce. Ponieważ straszyli w mediach wolną od handlu niedzielą, więc podzieliliśmy się porannymi sobotnimi zakupami by nie tracić czasu, bo pewnie ludziska zwiększą zakupową frekwencję. Potem w auto a po drodze na cmentarz, bo ósmego marca była rocznica śmierci mojego ojca(taki to dla mnie wymiar ma także  ten dzień kobiet). Nie kupowaliśmy wcześniej zbyt dużo wędliny, bo zajechaliśmy również po drodze do wiejskiego sklepu gdzie mają zawsze świeżą kaszankę i wędliny. Trochę się przekomarzaliśmy, co do ilości kupowanych dóbr(przecież od początku tego roku walczę z osobistymi kilogramami – mam nawet już jakieś wyniki ale o tym może kiedy indziej) ale w końcu poddałem się, bo i tak zjem tylko to i tyle ile zechcę. Dojechaliśmy w końcu na działkę i po otwarciu bramy wjechałem na podwórko nie zwracając uwagi na ślady opon jakiegoś ciężkiego samochodu na trawie(to był dostawca węgla jak się później okazało). Wyjęliśmy przywiezione rzeczy i postanowiłem podjechać na miejscową myjnię by umyć po zimie mój "czarny", bo właściwie to szary od soli drogowej samochód. Ale z podwórka już wyjechać się nie udawało. Zakopałem się w błocie, które powstało po roztopieniu się wierzchniej warstwy ziemi. Podkładając pod koła różne deski i inne przedmioty wyjechałem w końcu z tego bagienka. Kolejka do mycia była spora, bo auta brudne(a cena usługi korzystniejsza jak w Warszawie więc i samochodów z rejestracjami z tego miasta nie brakuje). Mój, po walce w błocie na podwórku, wyglądał jak po rajdzie terenówek. Po umyciu, muszę przyznać, wyglądał za to naprawdę dobrze i nawet jakby młodziej. Wróciłem na działkę ale samochód przezornie zostawiłem już przed bramą. Przebrałem się w działkowe ciuchy i w kaloszach udeptałem powstałe podczas moich prób wyjazdu koleiny wyrównując podwórko. Tu dopiero właściwie można zakończyć temat dojazdu do działki.
   Nie byłbym sobą gdybym nie wymyślił i zrobił czegoś pożytecznego podczas tego wczesnowiosennego parogodzinnego pobytu. Zacząłem od krótkiego spaceru po lesie w poszukiwaniu oznak wiosny i stwierdziłem, że tu i teraz jeszcze ich brak. Potem w ruch poszedł sekator i po kolei maliny, porzeczki, agresty i owocowe drzewa. Zrobiłem także ze dwadzieścia sztobrów z winogrona by spróbować je rozmnożyć. Potem jeszcze potraktowałem sekatorem dziesięć młodych krzaków leszczyny, które wypuściły ubiegłego roku namiar długich i prostych badyli(będą z nich podpory pod fasolę). Ach! Leszczyna już pyli i to była jedyna oznaka wiosny, choć przecież zdarzyć się to może czasem także w lutym i wtedy mówienie o wiośnie jest mocno naciągane. Posprzątałem na jedną kupę ścięte gałęzie, które przy innej okazji rozdrobnię i użyję jako dolną warstwę w nowych podwyższonych grządkach. Najlepsze było to, że mogłem pracować w samej bluzie i ciepłym swetrze gdyż słońce często pokazywało się zza chmur i odczuwało się już jego grzewczą moc.
   Po rodzinnym obiedzie na drugą serię drużynowych skoków byliśmy już u naszej wnusi. Dzięki drodze S8 podróż z działki do córki i zięcia trwa zaledwie 20 minut a do domu 45 a i kilometrów jest teraz także mniej(może to być ważne również w przyszłości). Nacieszyliśmy się widokiem wnuczki, która co tydzień jest większa i mocniejsza. Leżąc na brzuszku długo utrzymuje w górze główkę a leżąc na wznak także już próbuje ją podnosić. Radość to dla nas wielka, która usuwa z naszego życia sprawy i dobra doczesne na odległy plan.
   Przed dziesiątą wieczorem byliśmy już w domu i …. po sobocie.

niedziela, 4 marca 2018

Handel w niedziele (a właściwie zakaz)



    Byłem wczoraj w jednym z marketów po cotygodniowe zakupy i zaskoczył mnie już przy wjeździe brak miejsc parkingowych. Pomyślałem, że może akurat innym spodobała się również ta właśnie godzina na załatwianie sprawunków. Znalazłem miejsce parkingowe (nawet blisko wejścia) i poszedłem po wózek. Ludzi jakby więcej niż zazwyczaj, więc szybko jak zwykle(nie przepadam za marketami i staram się skracać pobyt w nich do niezbędnego minimum) powkładałem produkty z listy do wózka i do kasy. I tu dopiero odkryłem różnicę. Kolejka znacznie dłuższa niż zazwyczaj a ilość czynnych kas taka jak zawsze. Stanąłem w jednej z nich i dopiero komunikat z głośników uświadomił mi, w czym jest rzecz. Głos informował, że dziś czynne do godziny 22-ej a jutro jak w każdą z dotychczasowych niedziel a dopiero w przyszłą niedzielę 11-ego będzie zamknięte. Pewnie znaczna część klientów pomyślała, że zakaz będzie już od początku marca, więc postanowili kupić w sobotę. Ludzie nie słuchają komunikatów albo ich nie rozumieją lub zapominają. Może zbyt dużo ich do nas dociera i nawet najsprawniejszym umysłowo zdarza się zamotać.
   Mi akurat zakaz handlu w niedziele się podoba. Dlaczego? Ano dlatego, że sam przez ponad dziewiętnaście lat pracowałem świątek piątek. To naprawdę bardzo niemiłe uczucie wstawać od wigilijnej kolacji by pójść do pracy, która nie była ochroną zdrowia czy mienia ani też nie zabezpieczała ciągłości dostaw energii czy innych mediów niezbędnych do życia ludzi lub miasta. To były tylko decyzje zarządów firm, w których pracowałem i wynikały jedynie ze względów ekonomicznych(czytaj: pazerności).
   Wiem, że zdania w tej kwestii są podzielone. Przyznaję również, że sam nie raz kupowałem w niedzielę(zawsze wtedy dręczyło mnie uporczywe pytanie: Już zapomniałeś jak sam wkurzałeś się, gdy musiałeś pracować w niedzielę, gdy inni akurat np. odpoczywali przy grillu na działce?). Pewnie, że skoro mi się nie podobało, to mogłem przecież poszukać sobie innej roboty. Pewnie, że tak. Tylko czy każdy z nas nie staje przed wyborami, które każą akceptować często znaczne niedogodności lub wręcz zło wykonywanej pracy by wypełniać inne, nadrzędne cele?

PS: Za tydzień to dopiero zacznie się prawdziwy bałagan….

sobota, 24 lutego 2018

Nobel dla tego, co …..



….. załatwi w Polsce dwie sprawy.
   Żyję już na tej mojej polskiej ziemi ponad pół wieku i odkąd świadomością ogarniam rzeczywistość dwa tematy od zawsze pozostają tu nie rozwiązane: leczenie obywateli i problem mieszkań.
   W obu tematach na pozór wszystko jakoś się toczy: ludzie nie umierają masowo a bezdomnych bardzo nie widać. Właściwie to, co ja się czepiam? Ano czepiam się, bo widzę to jednak inaczej. Niby konstytucyjnie, wedle artykułu 68, państwo zapewnia nam prawo do równego dostępu do ochrony zdrowia niezależnie od naszej sytuacji materialnej. Ale jaka jest rzeczywistość nikomu przypominać nie trzeba. Ta „państwowa” część opieki medycznej działa na zasadzie: „aby Polska nie zginęła”. Bo zaraz obok działa ten drugi segment – prywatny i tu jest już trochę lepiej. Dlaczego trochę? Ano dlatego, że rozbudowane coraz bardziej medyczne korporacje też już nie dają rady i jakość obsługi opłacających dodatkowe składki pacjentów systematycznie spada a frustracja przeciążonych robotą doktorów narasta. Czyli znów kupa.
   Mieszkań w Polsce brakowało zawsze, przed wojną i po wojnie. Zawsze też kolejny zwycięzca wyborów obiecywał w swych programowych założeniach zajęcie się sprawą albo jej rozwiązanie. I co? I Gucio! Wiem, że nasz kraj wyszedł z drugiej wojny światowej bardzo zniszczony również w sferze infrastruktury budowlanej, ale minęło już przecież dziesiątki lat i dalej jest źle. Ale nie wszystkim. Są grupy, które na tym niedostatku mieszkań budują swoje fortuny. Są też ludzie posiadający znacznie więcej niż jedno mieszkanie. Zatem może mieszkań nie brakuje tylko system pozwala na nierówny ich rozdział. Przed wojną w Warszawie i innych dużych miastach pewna grupa głosiła takie powiedzenie: „Wasze ulice nasze kamienice”. Może teraz trwa na powrót realizowanie tej zasady, ale poprzez inne już grupy. Myślę, że każda rodzina w naszym kraju powinna mieć prawo do własnego M. Tylko, co zrobią wówczas ci co mają po kilka mieszkań pod wynajem i dobrze sobie żyją?
   Chętnie zagłosuję w najbliższych wyborach na tych, co rozwiążą powyższe. A może wcale nie ma tych problemów? Może nie brakuje mieszkań i doktorów? Tylko ktoś na kimś dalej robi wciąż świetny biznes i tak ma pozostać. Może. Trochę szkoda, bo przecież mogłoby być dużo więcej szczęśliwych ludzi w naszym kraju a tak to znów tylko nieliczni są już w niebie...
UTOPIA?

sobota, 17 lutego 2018

Podróż do Lubina i "Empajery"



   Postanowiłem pojechać służbowo do Lubina, w ubiegłą środę. Uznałem, że spotkanie-szkolenie, z pracownikami tamtejszego ośrodka naszej firmy jest dla obu stron potrzebne i na przyszłość korzystne. Oznajmiłem swoje postanowienie szefowi, który oderwał tylko wzrok z nad komputera i bez namysłu i zadawania jakichkolwiek pytań, odpowiedział: No dobrze(fajnie jest gdy szef nie próbuje weryfikować celowości takiej podróży, ale już mi kiedyś powiedział, że jest pan samodzielnym specjalistą w naszym dziale i jeśli tak pan uważa, to tak trzeba zrobić – miłe, nieprawdaż?). Tylko, że tam nie dojeżdża żaden pociąg(stan kolejowej infrastruktury uznano z niebezpieczną i zamknięto tamtejszą trasę w 2010 roku) a sama tylko podróż autobusem z Wrocławia trwa dwie godziny. To niech pan weźmie służbowe auto. Wziąłem, lecz przez cały środowy wieczór z niepokojem patrzyłem za okno na padający śnieżek. Ale sobie wybrałem termin – pomyślałem. Ale już we czwartek o siódmej rano, po odśnieżaniu i wyskrobaniu szyb, wystartowałem. Im dalej od domu tym warunki na drodze były lepsze. Zaczynałem od śniegu i minus czterech a na miejscu było słońce i plus pięć(południowo-zachodnie rejony naszego kraju zawsze były najcieplejsze). Dojechałem w równe cztery godziny - większość trasy autostradami i ekspresówkami(446 kilometrów w takim czasie – znów za szybko!). „Zalogowałem” się w hotelu i po południu odbyłem pierwsze spotkanie umawiając się na drugie przed południem w piątek. Połaziłem po mieście i pstryknąłem fotkę tamtejszej galerii handlowej(imponująca jest również w środku):

   Przed wieczorem zjadłem obiadokolację z zakupionych na mieście składników i o dwudziestej padłem na łóżko zmęczony trudami dnia. Nawet nie przeszkadzało mi chrapanie gościa dochodzące zza ściany(ach ta akustyka hotelowych pokoi). Rano kąpiel, dobre śniadanie i na drugie spotkanie. Ale ponieważ miejsce spotkania było w pobliżu targowiska miejskiego to, jako osoba uwielbiająca szwendanie się po takich miejscach, nie omieszkałem tam zajrzeć. Trafiłem na stragan z jabłkami mojej ulubionej odmiany Empire, które w roku ubiegłym nie dały na dwóch moich drzewach żadnego owocu. Oczy mi się zaświeciły na ich widok i mimo zaporowej ceny(4,50zł na kilo) wziąłem całą reklamówkę(w końcu na coś trzeba wydać tę dietę). W dodatku dogadałem się ze sprzedawcą i okazało się, że jest warszawiakiem z Pragi, który wyemigrował w młodości za chlebem do kopalni miedzi. Pan bardzo się ucieszył tym spotkaniem i chwilę pogawędziliśmy wspominając jak to wyglądało nasze miasto w latach naszej młodości. I tak oto kupiłem ulubione jabłka od ziomka:

  Po piątkowym firmowym spotkaniu i zatankowaniu auta wyjechałem z powrotem do domu. I nie byłoby właściwie w tym powrocie nic nadzwyczajnego gdyby nie zawodność gadżetów, na których polegamy w podróży. Używam tabletu jako ekranu nawigacji, bo ma większy ekran a ja już gorszy wzrok. Wymaga to skomunikowania telefonu komórkowego(jako routera WiFi) z tym urządzeniem. Zrobiłem wszystko jak należy przed ruszeniem w drogę, lecz w mojej komórce w międzyczasie padła bateria i łączność pomiędzy oboma urządzeniami została zerwana. Pech chciał, że stało się to akurat w momencie, gdy miałem zjechać z jednej głównej trasy na drugą. Po podłączeniu do ładowarki telefonu ponowna łączność pomiędzy urządzeniami nawiązała się automatycznie, lecz dane dotyczące wybranej trasy(Lubin – Warszawa) zanikły a oba ustrojstwa zaczęły mnie prowadzić w stronę przeciwną(pewnie wróciły poprzednie zapamiętane w urządzeniu ustawienia). I tak oto współczesna technika wysterowała mnie na jakieś drogowe manowce wydłużając w ten sposób podróż o kilkadziesiąt kilometrów i ponad godzinę.
Ech!!