…. na nic nie mam czasu.
Praca dom, dom praca. I tak w kółko:
rano wstać, wypełnić obowiązki. Potem praca zawodowa – też nie poleżę, choć
mógłbym. Zwiększyli moje kompetencje, ale i pracy przybyło. Pieniędzy nie, ale do nich to ja nigdy szczęścia nie miałem. Powrót z
wywieszonym językiem i znów biegiem. Obowiązki pielęgniarskie, jedzenie prawie
w biegu – chłapię jak jakiś Burek. Nie mogę jakoś położyć się przed jedenastą a i w nocy sypiam kiepsko. Błędne
koło!
Już zapomniałem jak wyglądały Mazury, choć byłem tam aż trzy razy tej
jesieni(dziki fart). Za to złapałem tam kleszcza, już trzeci raz w życiu. Diagnoza
i terapia: dwadzieścia dni antybiotyku. Nie wiem czy robić testy – podobno wynik
o niczym nie świadczy. Na razie żyję. Może mój silny układ immunologiczny sam
poradzi. W końcu to nie pierwszyzna...
Krótkie, jesienne, pochmurne i ponure dni dodatkowo nie nastrajają
optymistycznie. Większość widnych godzin doby spędzam w pracy. Nie ma kiedy odreagować
całotygodniowego znużenia. Nie mam energii by pojechać na wieś. No, może nie do
końca. Byłem w minioną sobotę by zakończyć hodowlę królików. Teściowa już od
kilku lat sygnalizowała, że ma coraz mniej sił, więc z bólem serca zrobiłem, być
może ostatni już w mym życiu, ubój. Mięsa króliczego w markecie na pewno nie
kupię, więc…. z resztą – w moim wieku raczej więcej rzeczy się kończy niż
zaczyna. Szkoda trochę, bo jak się coś robiło ponad 10 lat…. Wątróbki smażone będę
wspominał najbardziej i pewnie pasztetów kilka zjem jeszcze z zamrożonych tuszek.
Ale w garnku gotuje się właśnie jeszcze teraz „smak” na barszcz biały na króliczych dudkach.
Chleba też już nie piekę od powrotu z Mazur. Mój zakwas umarł(czytaj: spleśniał).
Trochę mi już brakuje tego smaku i chrupiącej skórki, ale pewnie powrócę do
tego cotygodniowego rytuału niebawem. Zupą dyniową nasycam się za to, bo to
teraz najlepszy na nią czas. To proste danie, pożywne i raczej dietetyczne.
Dwie dynie czekają jeszcze na balkonie na swą kolej, mimo, że suche tegoroczne lato
zdecydowanie nie sprzyjało tym warzywom.
Kur została już tylko połowa z ponad siedemdziesięciu. Głównie dwu i trzyletnie. Nie mam chęci przeznaczania pieniędzy by „remontować”
stado i bardzo prawdopodobnym staje się wizja naturalnego wymarcia i tego
inwentarza. Mimo, że wiele osób poza mną korzysta z dobrodziejstwa wiejskich, gratisowych
jajeczek to chętnych do inwestowania w tę "branżę" brak. To też dla mnie jakaś
nauczka a właściwie potwierdzenie, że niektórymi najlepiej wychodzi się na zdjęciach.
Z resztą jedna z moich córek ma plany matrymonialne na rok następny, więc priorytet
finansowy jest oczywisty.
Imbir domowy, polski, doniczkowy z okiennego parapetu, uzyskał już w mym
odczuciu dojrzałość do zbioru, choć wcale nie przerywa wegetacji. I pewnie niebawem,
ku uciesze żony, zlikwiduję z okna w dużym pokoju tę wielką doniczkę, w której w
tym roku tak ładnie urósł. Jak zbiorę to pochwalę się fotką. A na razie, jako
zagorzały imbirożerca kupuję go w marketach. I ostatnio podczas dokładania towaru(imbiru)
z kartonu na półkę, ku memu zdumieniu okazało się, że ten pochodzi akurat Brazylii.
Biedna amazońska dżungla jest eksploatowana do samego dna. Podobno lasy pierwotne
nie odrodzą się nigdy – no może dopiero po wymarciu gatunku homo sapiens.
O polityce nie wspomnę słówkiem, bo wszyscy tylko o tym. No może tylko
poza tym, że na emeryturę dwa lata wcześniej…. Kto to wie?
Pozdrawiam ciepło bo na zewnątrz upałów raczej szybko nie będzie.
PS: Chociaż na znajome blogi czasem zerkam... w tym wariactwie.