Minioną sobotę(całą!!!) spędziłem na wsi. Otwarcie uprawowego sezonu! Wyjechałem
o siódmej rano. Po drodze wstąpiłem na targ w Radzyminie. W miejscu jest tym samym, niby
podobny, ale przecież całkiem inny jak te zapamiętane z przed trzydziestu lat.
„Ucywilizowany”, jak powiedzieliby zwolennicy zakucia wszystkich ludzkich
działań, inicjatyw i pozytywnych form aktywności w kajdany przepisów i
regulaminów. Ale co tam jest jak jest, chociaż wciąż w pamięci mam sceny
dobijania transakcji przez solidne, męskie przyklepywanie dłoni przez
zainteresowanych. Teraz tu już nikt tak nie kupuje – pasuje to bierz a jak nie
to szukaj gdzie indziej. No i tych krów, cieląt, świń i koni już nie ma.
Nostalgia?!
Kupiłem jedno młode drzewko gruszy(zapylacz), sadzeniaki i kawałek grubej słoniny
do nasolenia(wiem, nie powinienem – ale kiedy ja ją jadłem ostatni raz?). Nie
szwędałem się tym razem jak kiedyś interesując się wszystkim i niczym.
Załatwiłem swoje sprawy i w drogę na działkę – gleba czeka. Kaszanki swojskiej,
parę kawałków, w wiejskim sklepie, kupiłem jadąc po drodze, do odsmażenia na
śniadanie. Wjazd na podwórko(pies znów poznał, choć tak dawno mnie tam nie
było) i szybka zmiana stroju. Krótki „oblot" najbliższej okolicy,
obmyślenie planu szczegółowego, śniadanie i do pracy(mieszczuchu „wybyczony” po
zimie). Wypoczęty i słaby jak to młode drzewko, które posadziłem z nadzieją, że
doczekam owoców. Potem rzut oka na podwyższoną ubiegłego roku permakulturową grządkę,
worek sadzeniaków na taczkę i naprzód wciskać pod ściółkę po sztuce ziemniaka w
równych odstępach. Małą łopatką, taką używaną zwykle do sadzenia rozsady,
poruszałem nieco ściółkę aż do gleby i wkładałem w tak powstały dołek po jednym
kartofelku z tych kupionych na targu(podobno plenna i odporna na zarazę odmiana
– takie zakupy to czasem jak ruletka!). Zrobiłem jeszcze dwa podobne, mniejsze zagonki
z ziemniakami dwóch różnych odmian przywiezionymi z domu, które już nieźle podkiełkowały.
W pewnej chwili ciepło promieni słońca, błękit lekko zachmurzonego nieba
i widok równinnego mazowieckiego krajobrazu z pobliskim lasem w tle zupełnie
mnie rozmontowały. Usiadłem na najświeższej zielonej trawie i mimo rodzącego się
w kościach, odwykłych od fizycznej pracy, bólu, poczułem strasznie przyjemne
doznanie. Krótko to trwało, ale mogę to nazwać tylko tak:
SZCZĘŚCIE
Po tej krótkiej chwili odurzenia upływający czas zmusił mnie do bardziej
praktycznego jego wykorzystania niż zachwyty, „ochy i achy”. Widłami amerykańskimi
delikatnie i płytko przekopałem podłoże z łatwością wybierając wschodzący perz,
któremu udało się już przebić przez rozłożony już przez lata karton. Odtworzyłem w ten sposób
dwie grządki. Jedna z nich, trochę dłuższa, obsiana została czerwonymi burakami
a druga marchewką. W sąsiedztwie tychże powschodził
też już posadzony przed Wielkanocą czosnek(jesienią zabrakło czasu i energii). Posadziłem
go także sprytnie w wyściółkowane wokół młodych drzewek podłoże – też już go
widać. Eksperyment? Zobaczymy. Zrobiłem też z przkompostowanego obornika króliczego,
kurzego i resztek roślinnych dwie rabatki na cukinię i ogórki. Dla dyń czeka
już inne dobrze „dokarmione” świeżą ściółką miejsce. Drzewka owocowe mają już wyraźne
pąki kwiatowe: śliwy uleny zakwitną lada dzień, grusze też już tylko, tylko.
Jabłonie jeszcze mają czas. Aronia ma już młode listki(trzyletnia nalewka smakowała w
minione święta wybornie) a porzeczki zakwitną pewnie za tydzień. Fajny czas
zaczyna się teraz na świecie. I ten przypływ energii, który czują prawie wszyscy.
I tylko alergików jakby znów przybyło – znak czasów czy może jest jakieś bardziej
praktyczne tego wyjaśnienie? A może to sprawa gwałtowności, z jaką budzi się życie
roślin? Wszystko teraz ożywa a to cieszy najbardziej.
Królików już nie mam od jesieni i tylko westchnąłem cicho na targu w zaułku
z drobnym inwentarzem. Może jeszcze, kiedyś. Z kur, których kilkadziesiąt
kupowałem ostatni raz trzy lata temu została już garstka. Szwagierka dokupiła
10 młodych i jest zachwycona, że takie ładne i już się niosą. Wszystko, co młode
jest jakieś ładniejsze a jak pożytek jeszcze z tego jaki, to i o zachwyt nie
trudno. Na razie jeszcze jaj nie kupuję, ale co czas przyniesie? Zobaczymy.
Napracowany, jak nie wiem co, wróciłem do domu wieczorem korzystając z wydłużającego
się dynamicznie dnia. W niedzielę, korzystając z dobrej jeszcze pogody otworzyłem
również sezon rowerowy. Pół emeryckim tempem przejechałem(jakieś 25 km) do Powsina pośród niemałego tłumu mi podobnych. Po powrocie, kąpieli i obiedzie doszedłem
do wniosku, że nadaję się fizycznie do sanatorium. Na szczęście w poniedziałek nie
było aż tak źle – wróciłem do stołecznej normalności.
Złota Myśl?!:
Z historii własnego życia warto pamiętać tylko dobre chwile,
rozpamiętywanie złych może jego resztę zamienić w koszmar.
Niełatwe?
A próbowaliście?