Jeszcze w piątek wieczorem nie wiedziałem, że się wybiorę na wieś. Ale
słoneczny poranek zadecydował za mnie. Przy takiej suchej i ciepłej pogodzie da
się sporo zrobić i przy pełnej aprobacie mojego zamiaru ze strony reszty rodziny,
która planowała bardziej dokładne sprzątanie mieszkania(po co im się mam
pałętać po chałupie) odpaliłem na „rancho”. Po drodze zabrałem jeszcze sporą
reklamówkę resztek suchego chleba od córki dla zwierzaków. Po przyjeździe na działkę
przywiozłem teściowej od razu butlę z gazem na wymianę i trafiłem na dostawę węgla, więc
było też trochę czarnej roboty(przeniesienie w wiaderkach do komórki). Ponoć
zapowiadają mroźną zimę. Koniec świata tez miał być niedawno, jakoś we wrześniu
tego roku, więc może i zapowiedzi mroźnej zimy też się nie spełnią.
Po tych czynnościach obowiązkowych(nie wypadało nie pomóc dwóm razem mieszkającym
samotnym kobietom) mogłem wreszcie oddać się tym moim zajęciom ulubionym - działkowym. Złapałem
grabie i kosę(dobrze, że ją niedawno wyklepałem) i na łączkę. Po ostatnich
opadach woda już nie stoi oprócz dołka gdzie odkrywkowo latem szukałem gliny(przyczyny
nieprzepuszczalności tego terenu). Zagrabiłem kilka kupek przemoczonej,
skoszonej wcześniej, trawy i przeniosłem na zagonki by je dościółkować i podwyższyć
jeszcze bardziej. Jak opadną liście z drzew to dodam je jako kolejną warstwę. Skosiłem
jeszcze gdzie i ile się dało bujnej, zielonej i poprzerastanej trawy i w takiej
formie dorzuciłem ją także na sam wierzch. Na razie wysokość zagonów wygląda
imponująco, ale wiem, że po opadach i w procesie rozkładu bardzo się ta masa
skurczy i obniży.
Pozbierałem obie fasole tyczne: Jasia i tę drugą szparagową o drobniejszych,
ale również jadalnych nasionach. Z Jasia oberwałem już wszystkie strąki nawet
te zielone. Te pożółkłe i suche dosuszę i przeznaczę na drugi rok na siew. Z
zielonych wyłuskałem nasiona (ogromne!) i właśnie teraz po zaledwie dwudziestu
minutach gotowania w lekko osolonej wodzie pachną i są gotowe do jedzenia. Mają
być użyte do sałatki, ale to dopiero po południu, więc nie wiem czy doczekają(zniewalający
jest ten zapach). Fasoli numer dwa jest wielokrotnie więcej(plenna jak
króliki). Dosuszam ją rozłożoną cienką warstwą. Mam jej już sporo nasion (pewnie
ze trzy kilo) a po wyłuskaniu tej, co jeszcze schnie będzie jeszcze więcej. Zebrałem
czerwone buraki i zaraz nastawie trochę z nich na ukiszenie na czerwony barszcz.
Chętnie zjemy taką zupę, bo dawno jej nie było. A tak w ogóle to październik chcemy
przeżyć głównie na zupach, bo ostatnio królowały w naszym jadłospisie wyłącznie
drugie dania. Efekt jest taki, że sporo kilogramów nam wszystkim przybyło i
czas położyć temu kres. Nawet żona zgodziła się by warzywna kapuścianka stanowiła
połowę ich wszystkich w tym czasie. Pożyjemy zobaczymy. Dyń jeszcze nie zebrałem, może
jeszcze ten tydzień będzie bez przymrozków.
Szwagierka(niezmordowana w swej pasji) poszła do lasu i za półtorej godziny
wróciła z wiaderkiem prawdziwków, koźlarzy i podgrzybków, lecz po krótkich konsultacjach
grzybki poszły na nitkę do ususzenia(ochwat czy co?). Znalazła już też kilka gąsek. Czy tegoroczne
szaleństwo grzybowe się skończy?
Przed szóstą spakowałem się i wyjechałem do domu podziwiając po drodze
cudowny zachód słońca. Było ogromne a jego koloru nie da się opisać. Nawet miałem
zrobić fotkę, ale za dwie minuty już go nie było widać, więc pozostaną tylko
wrażenia. Jeśli już o odczuciach mowa, to bark mnie w nocy bardzo bolał –
pewnie od machania kosą(codzienne ośmiogodzinne siedzenie za biurkiem stanowczo
nie poprawia kultury fizycznej mieszczucha).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz