Od roku już wiedzieliśmy o ich planach i w styczniu wspólnie z rodzicami
narzeczonego i nim samym spotkaliśmy się po raz pierwszy by się poznać i
wszystko wstępnie omówić. W ostatnią sobotę dokonało się zawarcie małżeństwa
przez córkę i od tego czasu mam prawo używać zaszczytnego(mam nadzieję) tytułu:
„TEŚĆ”
Kto to przeżył ten wie o czym piszę. To jak wielowątkowa powieść. Po
ogromnej ilości intensywnych negocjacji, kompromisów i ustępstw pomiędzy narzeczonymi
i ich rodzicami udało się w końcu stworzyć jakiś plan przedsięwzięcia, który w
trakcie i tak był parę razy korygowany. Ilość spraw do załatwienia z tym związanych(prócz
tego codzienność też się swego jeszcze domaga) osiągnęła w pewnym momencie swe apogeum,
ale emocje i tak były prawie do ostatniej chwili. Mnie odpuściło dopiero po
wyjściu z kościoła. Mszę odprawił zaprzyjaźniony z naszym domem ksiądz w towarzystwie
dwóch innych, więc ta część wydarzenia musiała się udać. Potem przejechaliśmy
do restauracji, gdzie miało się odbyć przyjęcie. Wypadło super (to opinie
gości) i nie ukrywam, że przerosło również i nasze oczekiwania. Menu zgodne z
planem, porcje dostatnie, przystawki i zakąski urozmaicone i bardzo smaczne. Kelnerzy
uprzejmi i chodzili jak w przysłowiowym zegarku. DJ grał zamiast orkiestry. Potem
był nastrojowy grill w ogrodzie przy restauracji (pogoda dopisała – i to chyba był dodatkowy bonus od niebios). Świetne dania i napoje dały niepowtarzalną atmosferę. Po
dziesiątej wieczorem powrót do sali restauracyjnej na ciąg dalszy.
Ponieważ ślub był o czternastej to przyjęcie rozpoczęło się już przed
szesnastą. Po pierwszej w nocy było już po wszystkim. Jedzenia i alkoholu nie
zabrakło. Mniejszą ilość tańców zastąpiły spotkania rodzinne i znajomych,
którzy znaleźli się tu przy tej okazji, jak to często bywa, nierzadko po wielu
latach. Goście wychodzili zadowoleni, co nas bardzo jako rodziców ucieszyło. Podziękowaliśmy
obsłudze a zwłaszcza p. Mariuszowi (stary wyga – 35 lat w gastronomii, zawodowiec
i prawdziwy majster w swym fachu), który wszystkim tak świetnie kierował. Och!
Jak ja szanuję takich ludzi – może dlatego, że to ginący gatunek.
Państwo młodzi, pochłonięci wcześniej organizacją ślubu i szykowaniem
własnego gniazdka, według planu mieli pojechać po weselu na swoje, ale pan glazurnik
wykańczając łazienkę nie zdołał w terminie(rozpoczął sobie nieco wcześniej długi
weekend) zainstalować kibelka. I muszą oni jeszcze te kilka nocy przed podróżą poślubną
spędzić u rodziców. Tak to proza życia brutalnie zweryfikowała misterne plany zakochanych……
Dzień
po weselu zięć zadzwonił do mnie zwracając się do mnie: „Tato", ale w tej
samej chwili usłyszałem w słuchawce chichot ich obojga. A ja głupi już myślałem,
że chociaż w taki sposób będę miał „syna”…..
PS: Powinienem też coś napisać o działce,
ale mi wstyd. Przez to całe zamieszanie ze ślubem nie byłem na wsi ostatnio równe
cztery tygodnie. Każdy chyba wie, czego przyroda i roślinność może dokonać w tym czasie i o
tej porze roku. Wyhodowałem, oprócz roślin zaplanowanych i pożytecznych(kartofelki że ho ho!), również
dwumetrowe pokrzywy i komosę…. Chili balkonowe też już się czerwieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz