Rozpocząłem w zeszły poniedziałek serię dziesięciu spotkań z
fizjoterapeut(k)ą. Załapałem się psim swędem, bo ktoś inny pojechał pewnie na
urlop – mój termin był na listopada. Pani Basia(moja dobrodziejka) jest drobnej
postury i ma młodzieńczy wygląd. Aż trudno mi było uwierzyć, że ma 12 letniego
syna. Pewnie jestem od niej dwa razy większy(wagowo), ale mimo to świetnie
sobie radzi z moim barkiem. Z wyjątkową precyzją odnajduje bolące
punkty(fachowo: upusty) i wbija w nie swoje drobne paluszki. Któregoś dnia
powiedziałem jej nawet, że zadała mi ból porównywalny do tego, który zaznać
można dentysty bez znieczulenia. Uśmiechnęła się tylko jak Mona Lisa i
powiedziała, że tu przynajmniej nie śmierdzi jak u dentysty... robiąc dalej swoje.
Zabiegi zaczynam jako pierwszy pacjent o siódmej rano i może dlatego pani Basia
tryska nadzwyczajna energią. Gawędzimy sobie podczas tych „tortur” poprzez
parawany z innymi paniami od terapii i pacjentami. Przez te prawie dwa tygodnie
trochę się już nawet wzajemnie poznaliśmy. Chyba mi będzie brakować tych terapeutycznych poranków.
Oczywiście nie samymi zabiegami człowiek żyje, więc normalnie, chodzę do
pracy i dokańczam swój zawodowy pomysł na ulżenie pracy ludziom w ośrodkach, w dodatku przy
całkowitej aprobacie szefa. Zwieńczeniem tych moich dwumiesięcznych starań będzie
w przyszłym tygodniu Tour de Pologne(taką roboczą nazwę sobie wymyśliłem):
czyli objechanie w niespełna tydzień Rzeszowa, Krakowa, Wrocławia i Poznania.
Przeszkolę w nowej metodzie jak najwięcej osób i zjadę w piątek po południu w
przyszłym tygodniu do domu. Sam szef zasugerował mi bym podzielił sobie to na dwie
podróże, ale powiedziałem, że dam radę i załatwimy w tydzień tę sprawę. Co
prawda zrobię ponad 1500 kilometrów samochodem ale będę miał to już z głowy i
zajmę się realizacją ostatniej części mego planu.
Na działce byłem w sobotę i tylko bób i czosnek na razie nie zawiodły. Zebrałem
wszystek bób i wyłuskałem chyba ze cztery kilo - wspaniały i świeży. Chyba
obrodził, bo wsadziłem tylko dwie paczki nasion. Kilka główek czosnku na
bieżące potrzeby położyłem na garstce ziemniaków, jakie wyrosły „co kilometr”.
A posadziłem ponad 20 kilo. Zgniły. Działka zarośnięta jak nigdy dotąd. Deszczowa
pogoda sprzyja rozwojowi wszelkiego zielska. Rokują jeszcze tylko dyniowate i
fasola. Kilka ziaren „Pięknego Jasia” posadzonych przy tyczkowym tipi rozrosło się
w prawdziwy gąszcz. Mnóstwo kwiatów i prawie sto procent zawiązywanych strąków
dają nadzieję na sporo ziaren. Dynie kilku gatunków już kwitną i może też dadzą
jakiś plon. Zapomniana kapusta Pak Choi wypuściła już pędy kwiatowe przywabiając
zapylające owady. Może zbiorę nasiona, bo tych kupionych było w paczce tylko 20(słownie:
dwadzieścia!) i jeszcze nie wszystkie wzeszły. Jak mi się to uda to w przyszłym roku dowiem się jak
smakuje.
Czarna porzeczka owocuje już w pełni i pewnie zamienimy cały zbiór na
dżem. Parę słoneczników samosiejek osiągnęło już całkiem pokaźne rozmiary. Ogólny
obraz ogrodu jest nie fajny. Chyba muszę się z tym faktem pogodzić, że ten rok jest już
raczej nie do odrobienia. Może trzeba będzie posadzić jeszcze jeden rząd owocowych
drzew i nie cisnąć dalej na inne uprawy?
Jakiś taki ten rok inny….
PS: Balkonowej, zielonej jeszcze,
chilli zakosztowaliśmy w grillowych przyprawach. Paliła w języki ostro. Już właściwie
nie kwitnie(chłodne noce) ale ma mnóstwo strączków. Te, które porozdawałem
znajomym są już czerwone(pewnie miały cieplej).
Jeżeli masz miejsc to może stwórz oczko wodne które zbierze nadmiar wody z ogrodu.
OdpowiedzUsuńPak Choi jest pyszna, szkoda, że nieczęsto można ją u mnie kupić, lubię ją i jako surówkę, i na ciepło. Dla samego świeżutkiego bobu pewnie warto było ogródek utrzymać :-)
OdpowiedzUsuń