Objechałem, zgodnie z planem, miasta, w których przedstawiłem pracownikom prostszą i
mniej pracochłonną metodę pracy. Same szkolenia przebiegły bardzo rzeczowo i spotykałem
się uznaniem i zadowoleniem pracowników. Miło, bo to głównie z myślą o nich a
nie prezesach, zarządach i dyrektorach przygotowałem te zmiany. Będzie się ludziom
pracowało teraz lżej i tyle.
Wystartowałem w niedzielę do Rzeszowa i po pięciogodzinnej podróży zalogowałem
się w hotelu. Zaraz też udałem się do pierwszego z miejsc na spotkanie a po
drodze, na rynku trafiłem na festiwal polonijnych kapel ludowych. Było wtedy jakoś
bardzo duszno(przed burzą) a występujący w ludowych strojach uczestnicy bardzo
pocili się podczas tańców. Współczułem tancerzom, ale widzów było sporo i
dobrze się bawili tym wydarzeniem.
Mimo, że podróżowałem służbowym samochodem, przydzielonym mi na ten
czas, po odwiedzanych miastach poruszałem się pieszo(dla pracującego za biurkiem
– zbawienny ruch) lub transportem publicznym. Hotele nie były zwykle dalej od
miejsc moich spotkań jak czas 20-to minutowego spaceru. Pomiędzy
szkoleniami(bywały i trzy dziennie) miewałem trochę czasu by pochodzić po
centrach odwiedzanych miast. Z Rzeszowa do Krakowa podróż trwała właściwie chwilę(autostrada
A4 – prędkości bliżej dwustu niż stu) w porównaniu z tą z dnia poprzedniego. W
Krakowie byłem dwa następne dni i udało mi się, w czasie wolnym, tym razem
odsłuchać wreszcie na żywo hejnału z wieży kościoła Mariackiego. Byłem też na Wawelu
i obszedłem Planty dwa razy dookoła. Zjadłem obowiązkowo precla z makiem. Dużo było
wszędzie turystów ze wszystkich chyba kontynentów. Zachwyca mnie zawsze Kraków,
jako warszawiaka, oryginalnością i autentyzmem swych zabytków. Moje miasto niestety,
po Powstaniu Warszawskim zostało bestialsko zrównane z ziemią przez hitlerowskich
Niemców. Dlatego dziwi mnie takie zakłamywanie historii poprzez bezkrytyczne
zmienianie nazw ulic(obecnie Armii Krajowej) i usuwanie pomników ludzi(marszałek
Koniew), którzy niemałym nakładem ofiar zwykłych przecież żołnierzy
spowodowali, że zabytki Krakowa ocalały i dotrwały do naszych czasów.
W środę tą samą, ale już płatną drogą pojechałem do Wrocławia „poszukiwać
skrzatów”. Bardzo mi się podobały te małe ludki, na które można się natknąć w różnych
zakamarkach. To z kolei miasto żyło w tych dniach innym „event’em”: mistrzostwa
świata w dyscyplinach nie olimpijskich. Mnie to „kosztowało" parkowaniem
samochodu za Odrą, bo znalezienie bezpłatnego miejsca na starówce, gdzie miałem
hotel, graniczyło z cudem. Na szczęście tylko 600 metrów, poprzez jeden z mostów,
musiałem toczyć moją podróżną walizeczkę po tamtejszych brukach. I we Wrocławiu
także pomiędzy spotkaniami znalazłem trochę wolnego czasu by pooglądać wspaniałe
zabytki starówki. Uczestnicy szkolenia polecili mi fajny bar, gdzie tanio zjadłem obiad jak domowy.
Czwartek zaczął się podróżą do Poznania, która po wcześniejszym autostradowym
rozbestwieniu wydała się gehenną. Może i bym nie narzekał, ale trafiłem na dwa
wypadki, które spowodowały bardzo duże utrudnienia w ruchu i moja podróż
objazdami po uprzednich oczekiwaniach w korkach bardzo się wydłużyła i zmęczyła
mnie. Nie dość, że drogi zwykłe(krajowe) to jeszcze mnóstwo TIR-ów. Wyjechałem
o dziewiątej a na miejscu byłem przed piętnastą. Tu już niestety nie miałem
zbyt wiele czasu na łażenie po mieście. Odbyłem zaplanowane spotkania i po ostatnim,
porannym piątkowym, kupiłem jeszcze tylko Marcińskie rogale(rodzina nie
wybaczyłaby mi gdybym wrócił do domu bez tej słodkiej poznańskiej dobroci) i w samochód
w drogę powrotną do domu. Tu dzięki autostradzie, mimo tego, że trafiłem w
czasie jazdy na bardzo intensywną burzę dotarłem do domu o zaplanowanej porze.
Zostawiłem bagaże i pojechałem do firmy oddać samochód i rozliczyć delegację.
Oczywiście nie zapomniałem o moich współpracownikach, którym też przywiozłem po
rogaliku. Chapnęli ciastka jak przysłowiowy pies muchę i około czwartej rozjechaliśmy
się do domów – ja gnałem szczególnie szybko, bo tęskno mi było za najbliższymi, których
nie widziałem prawie tydzień.
Postanowiłem, po moim pracowitym wyjeździe, który dał mi dużo satysfakcji, odpoczywać przez dwa wolne dni. Dziś zrobiliśmy sobie dobry,
może nawet trochę ekskluzywny, obiad. Kupiłem dwa steki i butelkę czerwonego wytrawnego
wina. Po uprzednim zamarynowaniu, usmażyłem je po trzy minuty na każdą stronę, pokroiłem
w poprzek włókien na centymetrowe paski i podałem z ziemniakami i małosolnym
ogórkiem. Pycha!!!
W końcu jesteśmy dzień po wypłacie.
To, kiedy szaleć jak nie teraz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz