No, bo jak to inaczej wytłumaczyć, gdy człowiek, któremu nie brakuje właściwie
niczego a już szczególnie żywności, porywa się, po spędzonej w ciepłych pieleszach
zimie, na walkę przy pomocy nader prostych narzędzi z ziemią. I to tylko po to
by wyhodować jakieś tam warzywa i owoce, których rynkowa wartość nie pokryje
nawet kosztów paliwa poniesionych na dojazdy na wieś. Taczka, widły, rękawice
robocze, grabie. I jeszcze ten, trzy razy padający, grad przeplatany krótkimi
tylko chwilami słońca a to wszystko przy podmuchach lodowatego wiatru. Gdzie tu
mądrość, gdzie rozum? Głupi jaki czy co?
Gnaty bolą, zakwasy od: kopania, ładowania, grabienia i piłowania. Brak fizycznego
wysiłku w zimowych miesiącach wyłazi aż nadto. Ale coś tam jednak zdziałałem. Jak
zwykle nie wiedziałem w co ręce wsadzić. Więc zacząłem od sadzenia ziemniaków
na przygotowywanym latem i jesienią permakulturowym zagonie. Kupiłem na targu
od sympatycznego starszego pana 30 kilo ziemniaków Irga. Nie brałem sadzeniaków,
takich kalibrowanych, niewielkich, tylko normalne – takie do jedzenia. Większy
ziemniak = więcej kiełków = większy plon(ale to tylko takie rozumowanie
mieszczucha, nie wiem czy potwierdzone naukowo). Nie wysadziłem jednak
wszystkiego i reszta pójdzie do garnka. Potem dokończyłem dwa zagonki pod
ogórki i dorobiłem trzeci. Nawoziłem się taczką kompostu i obornika. Dalej
poobcinałem uschnięte gałęzie z dwóch śliw i pościągałem na kupę odkładając co
grubsze kawałki do wędzenia. I nawet miałem chwilę by spojrzeć i stwierdzić, że
sporo pąków kwiatowych na śliwkach w tym roku. A na koniec zostawiłem sobie
skopanie kawałka ziemi, gdzie w zeszłym roku była folia(nie przetrwała zimy –
zgodnie z zapewnieniem sprzedającego miała trwałość na dwa sezony a przeżyła
trzy, więc jestem do przodu). Zagrabiłem, wydeptałem ścieżki tworząc grządki na
kilkudziesięciu metrach kwadratowych i zwieńczyłem wszystko wysianiem torebki
nasion buraków. Siałem rzadziej niż zwykle bo zawsze wschodzą niezawodnie a
później różnie bywa z przerywaniem i sporo jest zawsze drobnych buraczków. Na obiad u mamusi żony były gołąbki; zjadłem trzy i nie pamiętam kiedy ostatni raz zjadłem aż tyle. Czyżby robota w plenerze tak zaostrzyła apetyt?
Na koniec fotka rośliny z cieplejszego zdecydowanie klimatu – słodki ziemniak,
którego sadzonki zrobiły od poprzedniej fotki spore postępy.
Może na 15 maja będą gotowe do wysadzenia w polskiej ziemi.
U mnie buraki jeszcze nie wysiane...
OdpowiedzUsuńNo, to trochę mi raźniej, że nie jestem tak bardzo do tyłu z siewami :). Długa grypa trochę mi ogrodnicze plany pokrzyżowała i wszystko robię dość późno. W dodatku jako początkująca ogrodniczka czuję się w tym wszystkim nieco skołowana i niepewna ;)
OdpowiedzUsuńO, panie! to poczułeś "zew ziemi", to bardzo pozytywny objaw:-) pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń