Trzy tygodnie pracy zdalnej już zaczyna doskwierać. Koleżeństwo z
zespołu chyba też już trochę nie wytrzymuje(wnoszę to z treści informacji i
uwag kierowanych przez szefa do wszystkich w temacie: Czas pracy i dyscyplina).
Z domu wychodzę sporadycznie, zakupy codzienne robi żona(w sieci krąży teraz mem
takiej treści: „Czy u was w domu też do sklepu wysyłacie tego, którego
najmniej lubicie?”).
W mijającym tygodniu przyszło mi zawieźć córkę do
lekarza. Wizyta była naznaczona po południu więc nie kolidowała z pracą. Pojechałem
po nią do domu i nie wysiadając z samochodu przewiozłem do umówionego lekarza.
Wizyta trwała trochę(2 godziny) bo składała się z kilku etapów. Czekając na nią
miałem więc sporo czasu i tkwiąc w samochodzie gapiłem się na ruchliwą
zazwyczaj ulicę. W tramwajach widziałem od 2 do 5 pasażerów, na ulicy co druga
osoba w maseczce a ruch aut niewielki. Oznaki nie wychodzenia z domu widać wszędzie
gołym okiem. Po wizycie odwiozłem córkę z powrotem do domu i udało mi się nawet
trochę pomachać do wnuczki siedzącej w oknie kuchennym. Zrobiło mi się głupio
bo przecież to nieco ponad dwuletnie dziecko, już wie, że teraz nie można
chodzić na spacery bo na dworze jest choroba. Pogadaliśmy jeszcze chwilę przez
domofon i z wielkim żalem, że nie mogę uścisnąć i przytulić tego kochanego szkraba
pojechałem do domu.
Po przyjeździe na miejsce w akcie desperacji, brawurowo udałem się do
Biedronki by dokupić przy okazji to i owo. Stanąłem karnie w kolejce, którą
zarządzała jedna z pracownic sklepu i po niedługiej chwili wszedłem do środka. Pobrałem
foliowe rękawiczki jednorazowe i nie biorąc nawet koszyka powkładałem w foliowe
torebki to co miałem kupić. W międzyczasie żona już do mnie dzwoniła, że nie ma
mnie jeszcze w domu i gdzie jestem a jak już się dowiedziała gdzie mnie zaniosło
to spytała po co tam polazłem? (Popatrzeć na świat, którego nie widziałem od
trzech tygodni – chciałem odpowiedzieć ale ugryzłem się w język). Mąki
żytniej razowej kupiłem i parę innych rzeczy, bez których zapewne bym przeżył
najbliższe dni. Z mąki zaraz nastawiłem zakwas na chleb bo doszedłem do
wniosku, że pieczywo może być jednym z przedmiotów gdzie łatwo o przeniesienie
wirusa(mądre to czy głupie? Nie wiem).
Dziś od rana znów mnie nosiło by pojechać na wieś ale teściowa ponoć
chora więc lepiej się tam nie pokazywać na razie. Do dzisiejszego śniadania(jajka
w majonezie) dodałem szczypiorku z wyrośniętej cebuli, wyhodowanego na
parapecie(smak wyborny). A tak w ogóle to codziennie na śniadanie zjadam pokrojone
w drobną kostkę dwie cebule z dodatkiem oliwy a na drugie dwie kromki chleba z
miodem kupionym latem w Gietrzwałdzie(pyszny jest i charakterystyczny w smaku –
leśny). Mimo narastającej ilości zakażeń i zgonów na świecie i w kraju, właśnie
w diecie oraz odporności poszczególnych osób upatruję największej szansy na
przebycie i przetrwanie ewentualnego zakażenia bo o skutecznym leku na razie
nic nie słychać. Z resztą ze światowych i krajowych mediów i tak pewnie całej
prawdy o skali zakażeń się nie dowiemy bo jedne rządy kręcą świadomie a inne
albo nie ogarniają problemu(brak wystarczającej ilości testów) albo prowadzą
kreatywną księgowość. Pewnie trzeba teraz zadbać o siebie i najbliższych i
najlepiej dla dobra wszystkich unikać spotkań. Trudne to będzie w kontekście
zbliżających się świąt ale lepszego pomysłu na razie nie ma. Na razie nikła zieleń na parapecie mnie trochę uspokaja...
PS: „Cieszy się starzec, jak
przeżyje marzec”…
… kwiecień już mamy i ???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz