Witam!

To jest o moich osobistych rozważaniach, obserwacjach, doświadczeniach, myślach: o sprawach bieżących i bardziej uniwersalnych, ponadczasowych. Z niewielką ilością zdjęć i obrazów, raczej słowa. To co tu napiszę będzie pewnie jakąś wypadkową doznań mego dotychczasowego życia.

sobota, 29 lipca 2017

Polskie drogi i wrażenia z pobytów



   Objechałem, zgodnie z planem, miasta, w których przedstawiłem pracownikom prostszą i mniej pracochłonną metodę pracy. Same szkolenia przebiegły bardzo rzeczowo i spotykałem się uznaniem i zadowoleniem pracowników. Miło, bo to głównie z myślą o nich a nie prezesach, zarządach i dyrektorach przygotowałem te zmiany. Będzie się ludziom pracowało teraz lżej i tyle.
   Wystartowałem w niedzielę do Rzeszowa i po pięciogodzinnej podróży zalogowałem się w hotelu. Zaraz też udałem się do pierwszego z miejsc na spotkanie a po drodze, na rynku trafiłem na festiwal polonijnych kapel ludowych. Było wtedy jakoś bardzo duszno(przed burzą) a występujący w ludowych strojach uczestnicy bardzo pocili się podczas tańców. Współczułem tancerzom, ale widzów było sporo i dobrze się bawili tym wydarzeniem.
   Mimo, że podróżowałem służbowym samochodem, przydzielonym mi na ten czas, po odwiedzanych miastach poruszałem się pieszo(dla pracującego za biurkiem – zbawienny ruch) lub transportem publicznym. Hotele nie były zwykle dalej od miejsc moich spotkań jak czas 20-to minutowego spaceru. Pomiędzy szkoleniami(bywały i trzy dziennie) miewałem trochę czasu by pochodzić po centrach odwiedzanych miast. Z Rzeszowa do Krakowa podróż trwała właściwie chwilę(autostrada A4 – prędkości bliżej dwustu niż stu) w porównaniu z tą z dnia poprzedniego. W Krakowie byłem dwa następne dni i udało mi się, w czasie wolnym, tym razem odsłuchać wreszcie na żywo hejnału z wieży kościoła Mariackiego. Byłem też na Wawelu i obszedłem Planty dwa razy dookoła. Zjadłem obowiązkowo precla z makiem. Dużo było wszędzie turystów ze wszystkich chyba kontynentów. Zachwyca mnie zawsze Kraków, jako warszawiaka, oryginalnością i autentyzmem swych zabytków. Moje miasto niestety, po Powstaniu Warszawskim zostało bestialsko zrównane z ziemią przez hitlerowskich Niemców. Dlatego dziwi mnie takie zakłamywanie historii poprzez bezkrytyczne zmienianie nazw ulic(obecnie Armii Krajowej) i usuwanie pomników ludzi(marszałek Koniew), którzy niemałym nakładem ofiar zwykłych przecież żołnierzy spowodowali, że zabytki Krakowa ocalały i dotrwały do naszych czasów.
   W środę tą samą, ale już płatną drogą pojechałem do Wrocławia „poszukiwać skrzatów”. Bardzo mi się podobały te małe ludki, na które można się natknąć w różnych zakamarkach. To z kolei miasto żyło w tych dniach innym „event’em”: mistrzostwa świata w dyscyplinach nie olimpijskich. Mnie to „kosztowało" parkowaniem samochodu za Odrą, bo znalezienie bezpłatnego miejsca na starówce, gdzie miałem hotel, graniczyło z cudem. Na szczęście tylko 600 metrów, poprzez jeden z mostów, musiałem toczyć moją podróżną walizeczkę po tamtejszych brukach. I we Wrocławiu także pomiędzy spotkaniami znalazłem trochę wolnego czasu by pooglądać wspaniałe zabytki starówki. Uczestnicy szkolenia polecili mi fajny bar, gdzie tanio zjadłem obiad jak domowy.
   Czwartek zaczął się podróżą do Poznania, która po wcześniejszym autostradowym rozbestwieniu wydała się gehenną. Może i bym nie narzekał, ale trafiłem na dwa wypadki, które spowodowały bardzo duże utrudnienia w ruchu i moja podróż objazdami po uprzednich oczekiwaniach w korkach bardzo się wydłużyła i zmęczyła mnie. Nie dość, że drogi zwykłe(krajowe) to jeszcze mnóstwo TIR-ów. Wyjechałem o dziewiątej a na miejscu byłem przed piętnastą. Tu już niestety nie miałem zbyt wiele czasu na łażenie po mieście. Odbyłem zaplanowane spotkania i po ostatnim, porannym piątkowym, kupiłem jeszcze tylko Marcińskie rogale(rodzina nie wybaczyłaby mi gdybym wrócił do domu bez tej słodkiej poznańskiej dobroci) i w samochód w drogę powrotną do domu. Tu dzięki autostradzie, mimo tego, że trafiłem w czasie jazdy na bardzo intensywną burzę dotarłem do domu o zaplanowanej porze. Zostawiłem bagaże i pojechałem do firmy oddać samochód i rozliczyć delegację. Oczywiście nie zapomniałem o moich współpracownikach, którym też przywiozłem po rogaliku. Chapnęli ciastka jak przysłowiowy pies muchę i około czwartej rozjechaliśmy się do domów – ja gnałem szczególnie szybko, bo tęskno mi było za najbliższymi, których nie widziałem prawie tydzień.
   Postanowiłem, po moim pracowitym wyjeździe, który dał mi dużo satysfakcji, odpoczywać przez dwa wolne dni. Dziś zrobiliśmy sobie dobry, może nawet trochę ekskluzywny, obiad. Kupiłem dwa steki i butelkę czerwonego wytrawnego wina. Po uprzednim zamarynowaniu, usmażyłem je po trzy minuty na każdą stronę, pokroiłem w poprzek włókien na centymetrowe paski i podałem z ziemniakami i małosolnym ogórkiem. Pycha!!!
W końcu jesteśmy dzień po wypłacie. To, kiedy szaleć jak nie teraz!

środa, 19 lipca 2017

Fizjoterapia, „Tour de Pologne” i działkowe co nieco



   Rozpocząłem w zeszły poniedziałek serię dziesięciu spotkań z fizjoterapeut(k)ą. Załapałem się psim swędem, bo ktoś inny pojechał pewnie na urlop – mój termin był na listopada. Pani Basia(moja dobrodziejka) jest drobnej postury i ma młodzieńczy wygląd. Aż trudno mi było uwierzyć, że ma 12 letniego syna. Pewnie jestem od niej dwa razy większy(wagowo), ale mimo to świetnie sobie radzi z moim barkiem. Z wyjątkową precyzją odnajduje bolące punkty(fachowo: upusty) i wbija w nie swoje drobne paluszki. Któregoś dnia powiedziałem jej nawet, że zadała mi ból porównywalny do tego, który zaznać można dentysty bez znieczulenia. Uśmiechnęła się tylko jak Mona Lisa i powiedziała, że tu przynajmniej nie śmierdzi jak u dentysty... robiąc dalej swoje. Zabiegi zaczynam jako pierwszy pacjent o siódmej rano i może dlatego pani Basia tryska nadzwyczajna energią. Gawędzimy sobie podczas tych „tortur” poprzez parawany z innymi paniami od terapii i pacjentami. Przez te prawie dwa tygodnie trochę się już nawet wzajemnie poznaliśmy. Chyba mi będzie brakować tych terapeutycznych poranków.
   Oczywiście nie samymi zabiegami człowiek żyje, więc normalnie, chodzę do pracy i dokańczam swój zawodowy pomysł na ulżenie pracy ludziom w ośrodkach, w dodatku przy całkowitej aprobacie szefa. Zwieńczeniem tych moich dwumiesięcznych starań będzie w przyszłym tygodniu Tour de Pologne(taką roboczą nazwę sobie wymyśliłem): czyli objechanie w niespełna tydzień Rzeszowa, Krakowa, Wrocławia i Poznania. Przeszkolę w nowej metodzie jak najwięcej osób i zjadę w piątek po południu w przyszłym tygodniu do domu. Sam szef zasugerował mi bym podzielił sobie to na dwie podróże, ale powiedziałem, że dam radę i załatwimy w tydzień tę sprawę. Co prawda zrobię ponad 1500 kilometrów samochodem ale będę miał to już z głowy i zajmę się realizacją ostatniej części mego planu.
   Na działce byłem w sobotę i tylko bób i czosnek na razie nie zawiodły. Zebrałem wszystek bób i wyłuskałem chyba ze cztery kilo - wspaniały i świeży. Chyba obrodził, bo wsadziłem tylko dwie paczki nasion. Kilka główek czosnku na bieżące potrzeby położyłem na garstce ziemniaków, jakie wyrosły „co kilometr”. A posadziłem ponad 20 kilo. Zgniły. Działka zarośnięta jak nigdy dotąd. Deszczowa pogoda sprzyja rozwojowi wszelkiego zielska. Rokują jeszcze tylko dyniowate i fasola. Kilka ziaren „Pięknego Jasia” posadzonych przy tyczkowym tipi rozrosło się w prawdziwy gąszcz. Mnóstwo kwiatów i prawie sto procent zawiązywanych strąków dają nadzieję na sporo ziaren. Dynie kilku gatunków już kwitną i może też dadzą jakiś plon. Zapomniana kapusta Pak Choi wypuściła już pędy kwiatowe przywabiając zapylające owady. Może zbiorę nasiona, bo tych kupionych było w paczce tylko 20(słownie: dwadzieścia!) i jeszcze nie wszystkie wzeszły. Jak mi się to uda to w przyszłym roku dowiem się jak smakuje.
   Czarna porzeczka owocuje już w pełni i pewnie zamienimy cały zbiór na dżem. Parę słoneczników samosiejek osiągnęło już całkiem pokaźne rozmiary. Ogólny obraz ogrodu jest nie fajny. Chyba muszę się z tym faktem pogodzić, że ten rok jest już raczej nie do odrobienia. Może trzeba będzie posadzić jeszcze jeden rząd owocowych drzew i nie cisnąć dalej na inne uprawy?
   Jakiś taki ten rok inny….
PS: Balkonowej, zielonej jeszcze, chilli zakosztowaliśmy w grillowych przyprawach. Paliła w języki ostro. Już właściwie nie kwitnie(chłodne noce) ale ma mnóstwo strączków. Te, które porozdawałem znajomym są już czerwone(pewnie miały cieplej).