Witam!

To jest o moich osobistych rozważaniach, obserwacjach, doświadczeniach, myślach: o sprawach bieżących i bardziej uniwersalnych, ponadczasowych. Z niewielką ilością zdjęć i obrazów, raczej słowa. To co tu napiszę będzie pewnie jakąś wypadkową doznań mego dotychczasowego życia.

niedziela, 9 sierpnia 2020

Nie mam czasu…

 

   …na nic. Nawet tu zaglądam coraz rzadziej a kiedyś nie było dnia żebym nie sprawdził co słychać(widać) na blogu. Jednym słowem „kocioł”. Sam tego chciałem. Trzeba było siedzieć na tyłku w starej robocie… Jeżdżę. I dopisuję do licznika kolejne tysiące kilometrów. Nie powiem satysfakcja z tej pracy jest gdy się widzi miny i reakcje słuchaczy a na koniec stwierdzenie, że wreszcie przyjechał ktoś, kto mówi profesjonalnie i do rzeczy a nie jakiś niby „trener” tylko odczytujący prezentację, którą nie wiadomo kto mu właściwie przygotował. I tak oto od czerwca moje życie w większości polega na ustalaniu harmonogramów kolejnych wyjazdów i szkoleń a później ich realizowaniu. Lubiłem zawsze podróżować a ponieważ jeździmy we dwóch to miewam okazje do podziwiania naszego pięknego wciąż kraju. W większości rejonów jest już po żniwach i tylko obszary kukurydzy zielenieją na szachownicy pól.

   Na działkę wpadam jak po ogień. Tu też roboty zawsze za dużo. Odliczam czas, kiedy nie będę już musiał pracować i całe dnie będę poświęcał temu kawałkowi świata. Oby tylko zdrowie pozwoliło. Moją rwę leczę sam ćwiczeniami, bo nasza służba zdrowia zaproponowała mi termin pierwszego spotkania z rehabilitantem(na cito) jakoś w styczniu przyszłego roku(dobrze, że na to się nie umiera) bo atak wyżej wymienionej miałem pierwszego maja. Wszystko rośnie jak na drożdżach. Jest od wielu lat zielono o tej porze roku. Nie ma suszy i wszelka roślinność aż kipi. Zebrałem już czosnek dwa tygodnie temu i ładnie się już dosuszył związany w pęczki pod okapem komórki. Wczoraj zebrałem także cebulę. Teściowa oszacowała że będzie tego z pół metra(ach te stare określenia miar i wag). Najwięcej było cebul średniej wielkości ale była też drobnica i trochę okazów. Te których szczypior już całkiem zasechł zebrałem do przewiewnego kosza a pozostałe poszły w pękach pod okap do całkowitego dosuszenia. Bardzo jestem z niej zadowolony bo wsadziłem ledwie pół kilograma bardzo drobnej dymki. Żeby już zakończyć temat cebulowych to nie mam w tym roku porów ale za to posiałem pierwszy raz w życiu szalotkę i jest już dużo ostrawych w smaku, podłużnych cebulek. Cukinie szaleją w tym roku z obfitością plonowania. Z pięciu roślin zebrałem już chyba dziesiątki kilogramów tych warzyw a ich liście są ogromne(dobra ziemia plus woda robią swoje). Od trzech tygodni zbieram także ziemniaki, u których wielkość krzaków nie koniecznie idzie w parze z tym co pod nimi znajduję. Ale są jeszcze wciąż zielone dzięki mojemu ręcznemu zwalczaniu stonki więc może te drobne jeszcze urosną. Marchew wsiana pomiędzy cebulę też rośnie nieźle ale sporo jest korzeni pokrzywionych i nieforemnych. Ale nie o to w tej uprawie chodziło tylko żeby chroniła cebulowate przed śmietką i z tej roli wywiązała się bardzo dobrze. Współrzędną uprawę tych dwóch warzyw będę już stosował zawsze(to rzeczywiście działa) bo cebula z kolei odstrasza mszyce, które lubią opanowywać marchew. Niezłe są też w tym roku czerwone buraki. Posiałem te podłużne, dość rzadko więc nie musiałem ich przerywać. Kolor korzeni po przekrojeniu jest  bardzo ciemno czerwony i przez to zupa po ugotowaniu wygląda jeszcze bardziej zachęcająco. Ogórków nie mam w tym roku wcale ale za to dyń(tylko hokkaido tym razem) sporo. Rosną sobie dobrze i opanowują zwłaszcza zaniedbane i pełne zielska wszelkiego obszary działki, przez co oszacowanie w tym momencie ilości owoców jest utrudnione. Orzechów włoskich będzie niewiele w tym roku ale za to siewek chyba kilkanaście. Część to samosiejki a część to te, które sam wsadziłem jesienią poprzedniego roku i zapomniałem o ich istnieniu niczym wiewiórka. Pewnie tyle nie będę potrzebował bo to duże drzewa więc je rozdam chętnym ale ze dwa najdorodniejsze dostaną pewnie szansę na dorosłe życie i będę miał ich już razem sześć(wnuczki się pewnie ucieszą za lat wiele dzisiejszym pomysłem dziadka albo je wytną bo im może cień będą rzucać – to jest ta przyszłość, którą nie warto sobie chyba głowy zaprzątać).

   Drzwi do kurnika robię , bo szwagierka taki warunek dalszej hodowli kur mi postawiła. Rzeczywiście stare są już w bardzo kiepskim stanie i mimo łagodnych zim kurom przez różne szpary zimno przedostawało się do środka. Po za tym to parę tygodni temu miałem atak jakiegoś psa lub lisa na mój drób. Podkopał się pod siatką z opuszczonej posesji sąsiada i przetrzebił stado moich leciwych już kur. Kogut oberwał bardzo ale przeżył, niestety 10 kur zostało zabitych. Zostało osiem plus kogut z odrastającym ogonem.

   O pandemii nie piszę bo nie czuję się na siłach mądrzyć w tej kwestii. Od miesięcy żyjemy, wszyscy trochę inaczej ale próbujemy mimo to normalnie. Jak i kiedy to się skończy nie wie nikt. Jutro znów w trasę do Wielkopolski i na Dolny Śląsk a za tydzień trasa na południowy wschód. Do Katowic i w okolice planujemy we wrześniu ale czy i jak będzie, czas pokaże – sytuacja jest dynamiczna….

sobota, 9 maja 2020

Doigrałem się…


… rwy kulszowej. Dopadła mnie z taką siłą jakiej jeszcze nie było. Sam sobie jestem winien ale nie myślałem, że aż tak mnie pokarze. A wszystko przez tę covidową francę. Nie dość, że po zimie człek i tak ogólnie osłabiony a fizycznie całkiem do kitu(z braku wykonywania w miesiącach minionych prac cięższych) to jeszcze z powodu pandemii zamknęli nas w domach na całe długie tygodnie i kazali zdalnie pracować. To oznacza bezruch totalny. Przecież w mieszkaniu trudno jest zrobić dziennie, zalecane dla podtrzymania formy, sześć tysięcy kroków. A majówka skusiła głuptaska(mnie) pachnącymi kwiatami jabłoni i terminami siewów właściwie wszystkiego na raz. Poszarpałem się z kłączami pokrzyw, które wlazły mi w permakulturowe zagony, które chciałem przygotować pod siew tego i owego. I kłopot gotowy. Po sobotnich harcach poległem całkiem na trzy kolejne dni biorąc dla zdrowotności zaległy urlop. Potem, w środę, rotacyjnie(by nie zagęszczać nadmiernie biur ludźmi – pracuje tylko co drugi) udałem się do pracy z całym tym komputerowym majdanem jaki miałem w domu. Osiem godzin przy biurku, przez kolejne trzy dni, przy intensywnym wciąż bólu nie było fajne. W piątek znów zwijanie bambetli bo nadchodzący tydzień rotacyjnie – tym razem w domu. Niezła kołomyja ale przynajmniej coś działać zaczęło więc nie ma już beznadziejnego „mieszania powietrza”. Ale ten weekend już stracony, niestety.
   W majówkę posiałem jednak buraki, marchew, kukurydzę słoneczniki i kwiaty(nagietki i margarytki). Posadziłem piętnaście pomidorów koktajlowych(zbyt duże już były do trzymania w domu). Wzeszły kapusty, trzech odmian a dymka zaznaczyła wybijającym zielonym szczypiorkiem rządki – nawet równe(w końcu pod sznurek sadzona była). Deszczu trochę poszło to może coś z tej roboty będzie. Pogapiłem się na kwitnące jabłonie ale pszczół znów mniej jak rok temu. Kilka trzmieli kręciło się pomiędzy gałęziami oblepionymi kwiatami. Dymki będę miał z dziesięć rządków a że gęsto była posadzona to będę już w czerwcu przerywał na zielony szczypior. I buraków czerwonych też jakoś więcej mi się wysiało - może nie zabraknie.
   Oczywiście jak każdy również czekam, jeśli nie na zakończenie, to choćby na uspokojenie i wyciszenie pandemii. Pewnie historia pokaże czy cała ta ogólnoświatowa gra z tym wirusem związana była rzeczywiście zasadna. Znalazłem gdzieś w sieci opracowanie na temat ilości zgonów w tym okresie w kilku dużych polskich miastach i tegoroczne statystyki nie odbiegają od norm z lat poprzednich. Czas pokaże kto miał rację albo który kraj ma po prostu solidną służbę zdrowia i realnie dba o swoich obywateli…
    Chleb piekę od tygodni i za każdym razem jest lepszy. Czy to zasługa dojrzałego zakwasu czy może wprawy piekarza?

niedziela, 19 kwietnia 2020

Wyszedłem….


… z domu po ponad czterech tygodniach. Wyrwałem się wreszcie na działkę. To nie było tak, że nie wychodziłem przez ten czas wcale ale bardzo rzadko i tylko wtedy gdy musiałem. Wczoraj, brawurowo wybrałem się na wieś, nawet bardzo nie przejmując się ograniczeniami. Przeszedłem tylko do samochodu w maseczce a potem jeszcze w sklepach jej używałem. Moja opinia o niej nie jest dobra – bolały mnie od gumek uszy(myślę, że po zakończeniu epidemii ilość osób z odstającymi znacznie wzrośnie).  Po drodze wstąpiłem do sklepu ogrodniczego i po wystaniu w kolejce wszedłem by kupić dymkę do sadzenia(już się bałem, że nie będę miał w tym roku cebuli). Po drodze w wiejskim sklepie kupiłem też ziemniaków do posadzenia. Po przyjeździe zrobiliśmy jeszcze ze szwagierką niezbędne, wielkogabarytowo-wagowe zakupy w miejskim markecie i mogłem wreszcie rozpocząć zapasy z glebą. Jak przystało na pięciotygodniową nieobecność nie wiedziałem w co ręce włożyć. Ale na szczęście miałem określony plan: posadzić ziemniaki, dymkę, posiać marchew i kapusty na rozsadę. I podlać!!! Plan wykonałem ale ból wszystkich mięśni i kości czuję do teraz. Miałem jeszcze wziąć trochę kompostowej ziemi do pikowania domowych siewek ale nie zdążyłem już jej przesiać więc zrobię to za tydzień.
   Ziemniaków do sadzenia miałem dwie odmiany: prawie czerwone, smaczne, które kupowałem przy okazji przejazdu w powyższym sklepie oraz jakieś białe, które wybrałem w markecie zwracając uwagę by miały już kiełki. Dymki kupiłem ¾ kilo a że była bardzo drobna więc musiałem „dorobić” na szybko trzyrzędowy zagonek. Pomiędzy, z pietyzmem i dokładnością posadzone dymki, wsiałem niestarannie marchew, nauczony ubiegłorocznym doświadczeniem, że obie rośliny wzajemnie się wspierają i chronią nie konkurując przy tym pokarmowo.  Chodzi mi głównie o cebulę bo marchwi w ubiegłym roku, ze względu na suszę, właściwie nie zebrałem. Na niewielkim kawałku grządki wysiałem trzy odmiany kapusty. W domu ładnie rosną, przepikowane już selery i pomidory koktajlowe. Papryka słodka i chili jeszcze czekają na przesadzenie. Próba wyhodowania rozsady porów nie wyszła zupełnie, podobnie jak cebuli z własnych nasion. Czosnek posadzony jesienią rośnie nieźle i tylko z pięć sztuk skubnęły sarny(przeciwwirusowo czy co?). Na śliwkach widziałem już kilka kwiatów ale reszta drzewek i krzewów owocowych jeszcze w pąkach. Wykopałem, przy okazji szykowania miejsca pod rozsadę kapusty, z dziesięć ostatnich porów i już nie mogę się doczekać porowej zupy krem.
   Nikt nie wie jak długo potrwa to wirusowe szaleństwo ale pewnie przyjdzie nam żyć jeszcze przez jakiś czas inaczej(z maską „kagańcem” na gębie). Mam nadzieję, że nie będę musiał zrezygnować z działki bo po wczorajszym wyjeździe, przez te parę godzin, mimo dzisiejszego bólu w gnatach poczułem się od tygodni szczęśliwym człowiekiem.
PS: Zjadam codziennie dwie cebule i dwa ząbki czosnku. Skoro ten drugi jest ponoć dobry na wampiry to czemu nie mógłby odstraszać wirusa? A coraz więcej zieleni na parapecie napawa mnie nadzieją...

sobota, 4 kwietnia 2020

I znów mi się głupio zrobiło…


   Trzy tygodnie pracy zdalnej już zaczyna doskwierać. Koleżeństwo z zespołu chyba też już trochę nie wytrzymuje(wnoszę to z treści informacji i uwag kierowanych przez szefa do wszystkich w temacie: Czas pracy i dyscyplina). Z domu wychodzę sporadycznie, zakupy codzienne robi żona(w sieci krąży teraz mem takiej treści: „Czy u was w domu też do sklepu wysyłacie tego, którego najmniej lubicie?”).
   W mijającym tygodniu przyszło mi zawieźć córkę do lekarza. Wizyta była naznaczona po południu więc nie kolidowała z pracą. Pojechałem po nią do domu i nie wysiadając z samochodu przewiozłem do umówionego lekarza. Wizyta trwała trochę(2 godziny) bo składała się z kilku etapów. Czekając na nią miałem więc sporo czasu i tkwiąc w samochodzie gapiłem się na ruchliwą zazwyczaj ulicę. W tramwajach widziałem od 2 do 5 pasażerów, na ulicy co druga osoba w maseczce a ruch aut niewielki. Oznaki nie wychodzenia z domu widać wszędzie gołym okiem. Po wizycie odwiozłem córkę z powrotem do domu i udało mi się nawet trochę pomachać do wnuczki siedzącej w oknie kuchennym. Zrobiło mi się głupio bo przecież to nieco ponad dwuletnie dziecko, już wie, że teraz nie można chodzić na spacery bo na dworze jest choroba. Pogadaliśmy jeszcze chwilę przez domofon i z wielkim żalem, że nie mogę uścisnąć i przytulić tego kochanego szkraba pojechałem do domu.
   Po przyjeździe na miejsce w akcie desperacji, brawurowo udałem się do Biedronki by dokupić przy okazji to i owo. Stanąłem karnie w kolejce, którą zarządzała jedna z pracownic sklepu i po niedługiej chwili wszedłem do środka. Pobrałem foliowe rękawiczki jednorazowe i nie biorąc nawet koszyka powkładałem w foliowe torebki to co miałem kupić. W międzyczasie żona już do mnie dzwoniła, że nie ma mnie jeszcze w domu i gdzie jestem a jak już się dowiedziała gdzie mnie zaniosło to spytała po co tam polazłem? (Popatrzeć na świat, którego nie widziałem od trzech tygodni – chciałem odpowiedzieć ale ugryzłem się w język). Mąki żytniej razowej kupiłem i parę innych rzeczy, bez których zapewne bym przeżył najbliższe dni. Z mąki zaraz nastawiłem zakwas na chleb bo doszedłem do wniosku, że pieczywo może być jednym z przedmiotów gdzie łatwo o przeniesienie wirusa(mądre to czy głupie?  Nie wiem).
   Dziś od rana znów mnie nosiło by pojechać na wieś ale teściowa ponoć chora więc lepiej się tam nie pokazywać na razie. Do dzisiejszego śniadania(jajka w majonezie) dodałem szczypiorku z wyrośniętej cebuli, wyhodowanego na parapecie(smak wyborny). A tak w ogóle to codziennie na śniadanie zjadam pokrojone w drobną kostkę dwie cebule z dodatkiem oliwy a na drugie dwie kromki chleba z miodem kupionym latem w Gietrzwałdzie(pyszny jest i charakterystyczny w smaku – leśny). Mimo narastającej ilości zakażeń i zgonów na świecie i w kraju, właśnie w diecie oraz odporności poszczególnych osób upatruję największej szansy na przebycie i przetrwanie ewentualnego zakażenia bo o skutecznym leku na razie nic nie słychać. Z resztą ze światowych i krajowych mediów i tak pewnie całej prawdy o skali zakażeń się nie dowiemy bo jedne rządy kręcą świadomie a inne albo nie ogarniają problemu(brak wystarczającej ilości testów) albo prowadzą kreatywną księgowość. Pewnie trzeba teraz zadbać o siebie i najbliższych i najlepiej dla dobra wszystkich unikać spotkań. Trudne to będzie w kontekście zbliżających się świąt ale lepszego pomysłu na razie nie ma. Na razie nikła zieleń na parapecie mnie trochę uspokaja...
PS: „Cieszy się starzec, jak przeżyje marzec”…
… kwiecień już mamy i ???