Witam!

To jest o moich osobistych rozważaniach, obserwacjach, doświadczeniach, myślach: o sprawach bieżących i bardziej uniwersalnych, ponadczasowych. Z niewielką ilością zdjęć i obrazów, raczej słowa. To co tu napiszę będzie pewnie jakąś wypadkową doznań mego dotychczasowego życia.

środa, 23 grudnia 2015

Pokolenie PLAY STATION 4



Niby nic nadzwyczajnego się w mym życiu ostatnio nie wydarzyło, ale parę rzeczy poruszyło mnie i postanowiłem to opisać.
   We Wrocławiu byłem służbowo w ubiegłym tygodniu. W tamtą stronę jechałem po ciemku, ale powrót mimo zmęczenia całonocną pracą zapamiętałem. Mijałem po drodze, dwa lub trzy razy, dość duże obszary lasów. Ale to chyba niewłaściwe określenie – były to raczej plantacje drzew, monokultury: rzędy systemowo posadzonych w różnym wieku, poukładane w kwatery gatunki. I jedna rzecz mnie uderzyła podczas gapienia się w okno: nie było wśród nich sędziwych starców! Maksymalnie, może czterdziestoletnie. Gospodarka leśna. A gdzie te stuletnie lub starsze? Avatar mi się zaraz przypomniał i to ogromne, stare święte drzewo, wokół którego wszystko się działo. Czy każde okazałe drzewo musi się tylko kojarzyć niektórym z kubikami desek i forsą? Albo z tym jak je sprytnie wykraść naturze? A gdzie jest naturalna rezerwa genetyczna. W balustradzie czy w schodach jakiegoś bogatego snoba?
   W kolejce do kasy, z prezentem dla narzeczonego córki, zauważyłem pana przeliczającego kilkanaście stuzłotowych banknotów. Jego, może dziesięcioletnia, córka trzymała pudełko z grą z tytułu tego wpisu. Pomyślałem sobie, jakie będzie za dwadzieścia lat to obecnie kształtowane, na najnowszej wersji „playstation”, pokolenie? A w jakieś śniadaniowej telewizji powiedziano niedawno, że koszty wychowania dziecka wzrosły, wobec tych z przed sześćdziesięciu lat, DZIESIĘCIOKROTNIE! A żywność jest teraz, jak powiedziano, relatywnie tańsza niż wówczas. Może ten ogromny wzrost to między innymi koszty temu podobnych zabawek i gadżetów oraz innych zajęć jakie funduje się obecnie swoim pociechom? 500zł na dziecko to zapewne koleina, sprytna kiełbasa wyborcza. Chylę czoło przed osobami, które rozpoczęły dopiero trud wychowania swych pociech. Czy posiadanie dziecka to też wkrótce będzie tylko przywilej bogaczy?
   Na działce byłem w minioną sobotę. Niestety to już nie jest ten sam klimat i radość z przedświątecznej krzątaniny, co jeszcze kilka lat temu. Nie ma peklowania i wędzenia. Nie ma kiełbasy.  Posprzątałem za to do reszty po hodowli królików. Kilka taczek króliczego obornika trafiło na pryzmę. Dołożyłem też zagrabione liście na moje grządki – może na wiosnę coś wymyślę. Na „poczosnkowej” tegorocznej grządce zauważyłem wystające ze słomianej ściółki coś zielonego. Nie trawa to była jednak lecz czosnek. Tak, grudniowy! Wydłubałem go z ziemi. Rosło ich jeszcze kilka. To, ponownie wegetująca, pozostałość po tym zbyt późno zebranym tegorocznym(ząbki z główki rozsypały się). A ten przywieziony do domu wyglądał tak:

Z zielonego szczypiorku zrobiliśmy po pysznej kanapce a biała „cebulka” trafiła, jako przyprawa, do garnka. Był łagodny, aromatyczny i przyjemny. Ten rok już został okrzyknięty prze różnych obserwatorów klimatu nadzwyczajnie gorącym. W grudniu 9 stopni w nocy! Czy ktoś jeszcze wierzy, że to normalne?
   Imbir wykopałem. Od lutego wypuścił 15 „trawek”. Ale bardziej interesowało mnie, co znajdę pod ziemią. Tak to wyglądało:


Był bardzo soczysty, aromatyczny, ostrawy w smaku i bez włóknien, nie tak jak ten ze sklepu. Jego wada: już się skończył – zupy dyniowe i herbaty i ... po zawodach.
  Trochę długawy wyszedł mi ten wpis, ale jeśli już ktoś dotrwał do końca niech przyjmie ode mnie najlepsze życzenia na nadchodzące święta.

wtorek, 24 listopada 2015

Po prostu….



   …. na nic nie mam czasu.
   Praca dom, dom praca. I tak w kółko: rano wstać, wypełnić obowiązki. Potem praca zawodowa – też nie poleżę, choć mógłbym. Zwiększyli moje kompetencje, ale i pracy przybyło. Pieniędzy nie, ale do nich to ja nigdy szczęścia nie miałem. Powrót z wywieszonym językiem i znów biegiem. Obowiązki pielęgniarskie, jedzenie prawie w biegu –  chłapię jak jakiś Burek. Nie mogę jakoś położyć się przed jedenastą a i w nocy sypiam kiepsko.  Błędne koło!
   Już zapomniałem jak wyglądały Mazury, choć byłem tam aż trzy razy tej jesieni(dziki fart). Za to złapałem tam kleszcza, już trzeci raz w życiu. Diagnoza i terapia: dwadzieścia dni antybiotyku. Nie wiem czy robić testy – podobno wynik o niczym nie świadczy. Na razie żyję. Może mój silny układ immunologiczny sam poradzi. W końcu to nie pierwszyzna...
   Krótkie, jesienne, pochmurne i ponure dni dodatkowo nie nastrajają optymistycznie. Większość widnych godzin doby spędzam w pracy. Nie ma kiedy odreagować całotygodniowego znużenia. Nie mam energii by pojechać na wieś. No, może nie do końca. Byłem w minioną sobotę by zakończyć hodowlę królików. Teściowa już od kilku lat sygnalizowała, że ma coraz mniej sił, więc z bólem serca zrobiłem, być może ostatni już w mym życiu, ubój. Mięsa króliczego w markecie na pewno nie kupię, więc…. z resztą – w moim wieku raczej więcej rzeczy się kończy niż zaczyna. Szkoda trochę, bo jak się coś robiło ponad 10 lat…. Wątróbki smażone będę wspominał najbardziej i pewnie pasztetów kilka zjem jeszcze z zamrożonych tuszek. Ale w garnku gotuje się właśnie jeszcze teraz „smak” na barszcz biały na króliczych dudkach.
   Chleba też już nie piekę od powrotu z Mazur. Mój zakwas umarł(czytaj: spleśniał). Trochę mi już brakuje tego smaku i chrupiącej skórki, ale pewnie powrócę do tego cotygodniowego rytuału niebawem. Zupą dyniową nasycam się za to, bo to teraz najlepszy na nią czas. To proste danie, pożywne i raczej dietetyczne. Dwie dynie czekają jeszcze na balkonie na swą kolej, mimo, że suche tegoroczne lato zdecydowanie nie sprzyjało tym warzywom.
   Kur została już tylko połowa z ponad siedemdziesięciu. Głównie  dwu i trzyletnie.  Nie mam chęci przeznaczania pieniędzy by „remontować” stado i bardzo prawdopodobnym staje się wizja naturalnego wymarcia i tego inwentarza. Mimo, że wiele osób poza mną korzysta z dobrodziejstwa wiejskich, gratisowych jajeczek to chętnych do inwestowania w tę "branżę" brak. To też dla mnie jakaś nauczka a właściwie potwierdzenie, że niektórymi najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Z resztą jedna z moich córek ma plany matrymonialne na rok następny, więc priorytet finansowy jest oczywisty.
   Imbir domowy, polski, doniczkowy z okiennego parapetu, uzyskał już w mym odczuciu dojrzałość do zbioru, choć wcale nie przerywa wegetacji. I pewnie niebawem, ku uciesze żony, zlikwiduję z okna w dużym pokoju tę wielką doniczkę, w której w tym roku tak ładnie urósł. Jak zbiorę to pochwalę się fotką. A na razie, jako zagorzały imbirożerca kupuję go w marketach. I ostatnio podczas dokładania towaru(imbiru) z kartonu na półkę, ku memu zdumieniu okazało się, że ten pochodzi akurat Brazylii. Biedna amazońska dżungla jest eksploatowana do samego dna. Podobno lasy pierwotne nie odrodzą się nigdy – no może dopiero po wymarciu gatunku homo sapiens.
   O polityce nie wspomnę słówkiem, bo wszyscy tylko o tym. No może tylko poza tym, że na emeryturę dwa lata wcześniej…. Kto to wie?
   Pozdrawiam ciepło bo na zewnątrz upałów raczej szybko nie będzie. 

PS: Chociaż na znajome blogi czasem zerkam... w tym wariactwie.

sobota, 12 września 2015

Bez formy... chleb

   Upiekłem jak co weekend chleb. Bez formy tym razem, zwykły, pojedynczy bochenek. Mniej niż zwykle, bo w czwartek zjazd naszej "kompaniji" na Mazurach. Smalec już dziś zrobiłem na tę okoliczność a we środę upiekę dwa bochenki formowego. Więc nie dalibyśmy rady zjeść dwóch od soboty. No i nie wiedziałem też jak wyjdzie taki bochenek. Wyszedł tak:
   Ma nawet takie szlachetne pękniecie skórki. Jest bez dodatków - tylko żytnia mąka i zakwas. Piekłem godzinę w 200 stopniach. Wyszedł wilgotny. Bałem się o to trochę bo ciasto zrobiłem gęściejsze niż to do foremek. Wyrósł też w sam raz.
   Teraz czekam już tylko do czwartku by zobaczyć jeziora, znajome twarze i wyciszyć swoją niespokojną duszę, napić się dobrych trunków, zjeść dobrego polskiego tradycyjnego jadła, może trochę za tłustego, ale czy wszystko musi być takie poukładane. Pogoda zapowiada się ciepła to będzie także i myśliwski kociołek w plenerze. Ale dość o jedzeniu - dla mnie to po prostu druga część super krótkich wakacji.
Już się cieszę!!! Jak dziecko....

niedziela, 30 sierpnia 2015

Susza, melony i dziadkowy patent na gruszki



   W sobotę, po dwóch tygodniach w upalnym mieście, spędziłem cały dzień na wsi. Święto!! 
Pierwsze, co spostrzegłem po przyjeździe to ruda w większości trawa na łące i tylko chrzan, który dzięki głęboko sięgającemu korzeniowi opiera się suszy i pozostaje wciąż intensywnie zielony. Pierwsze kroki skierowałem do warzywnika, w którym tylko dzięki heroicznemu nawadnianiu jest zielono. Zagonek z ogórkami wydaje wreszcie jakieś plony i dynie powiększają powoli swe owoce. Ale gdzie im tam rozmiarami do ubiegłorocznych. Cukinia, w ilości sześciu roślin, zasypuje za to urodzajem ponad wszelką miarę. Pojawiły się już nawet pierwsze melony(wielkość piłek tenisowych). 

   Zebrałem z ostatniego fragmentu ziemniaczanego, słomianego zagonka resztę kartofelków i zakryłem całość tym, co miało być tegorocznym sianem. Albo ze mnie taki gospodarz od siedmiu boleści albo dziwny ten rok. Najpierw mi siano zgniło a teraz susza od tygodni. Wracając z siatką ziemniaków przechodziłem obok gruszki, klapsy, która obrodziła w tym roku nadzwyczajnie. Owoców jest bardzo dużo, lecz z braku dostatecznych opadów są mniejsze. Są już dojrzałe(osy wygryzają w nich dziury) więc może, dlatego, że tak trudno w tym roku o urodzaj wśród innych, postanowiliśmy je zagospodarować. Zerwałem, co się dało stojąc na ziemi(wyżej – niedostępne pozostały najdorodniejsze). Zamieniliśmy z sąsiadką gruszki na jej śliwki, dobraliśmy naszych jabłek i do gara na powidła. Te są najlepsze!!!
   (Przepis: jabłka, śliwki, gruszki i cukier w równych proporcjach dusić nazajutrz po obraniu i zasypaniu tym ostatnim, często mieszając) - to moje ulubione jesienne powidła!
   Ale miało być również o patencie dziadka Kazia, po którym zapewne odziedziczyłem me gospodarsko-ogrodnicze zapędy. Przypomniałem sobie o nim wczoraj, bo to dotyczy tych najwyżej wiszących, najdorodniejszych gruszek klaps. Długi na 2,5 metra kij z zamocowanym na końcu grubym, okrągłego kształtu drutem obszytym woreczkiem, do którego wpadają te najpiękniejsze owoce. W dziesięć minut wyszykowałem ten sprzęt i pozdejmowałem resztę gruszek.
   Zapakowałem trochę jeszcze innych ogrodniczych dóbr i ruszyłem do domu w stronę zachodzącego słońca.
Imbir hodowany w domu: (to suche na wierzchu doniczki to dwa pierwsze, uschnięte już pędy)
 I cotygodniowy chleb:(przewaga mąki pszennej typ 650)
Czy kiedyś wyjdą mi dwa jednakowej wielkości bochenki?

środa, 12 sierpnia 2015

100



Wpis numer100
Nie umiem chyba świętować, więc podam coś tak powszedniego jak…..
                                        …….PRZEPIS NA CHLEB
   Zakwas zrobiłem z mąki razówki z pszenżyta zmielonego(w moim przypadku) w enerdowskim ręcznym drewnianym młynku do kawy, który ma tyle lat, co ja(50+). Wieczorem mieszam a rano dokarmiam(łyżka czubata mąki i trochę wody). Konsystencja gęstej śmietany jest właściwa. Po siedmiu dniach jest gotowy do użytku.
    Trzy godziny przed rozpoczęciem rozrabiania ciasta na chleb dodaję do zakwasu tyle mąki by uzyskać około 350-450gram rozczynu. W obecnych temperaturach dzikie drożdże namnażają się bardzo szybko. Trzymam słoik z zakwasem w szafce nad lodówką - jest tam zawsze ciepło.
Składniki:
mąka żytnia typ 2000    600g
mąka pszenna typ 720  400g
łyżka stołowa soli
rozczyn około               400g
woda                            500-700g
łyżka oleju

   Mąki mieszam ze sobą i solą, robię wgłębienie i wlewam zakwas ze słoika(prawie cały), przysypuję mąką. Jeśli wcześniej dobrze pracował(bąbelkował) za kilkanaście minut na kopczyku z mąki powinny pojawić się pęknięcia. Dodaję olej i dolewam połowę wody. Mieszam drewnianą łyżką. Dodaję wodę partiami i wyrabiam ręką kilkanaście minut. Dosypuję w trakcie wyrabiania dodatki, jeśli mają być. Gęstość ciasta na chleb trzeba „wyczuć" samemu. Nie powinno być jednak zbyt rzadkie ani za gęste. Masa całego ciasta to około 2kg. Odstawiam w ciepłe miejsce(ostatnio nie ma z tym problemu) na dwie trzy godziny do wyrośnięcia przykryte ściereczką. Jak podwoi swą objętość dzielę na dwie równe części i przekładam do 2 foremek(keksówek – moje mają 36cm dł. i 12cm szer.) wysmarowanych wcześniej odrobiną oleju i wysypanych szczyptą razówki żytniej 2000. Wygładzam mokrą dłonią. Ciasto zwykle zajmuje połowę objętości form. Jak wyrośnie ponownie pod przykryciem i wypełni formy uruchamiam piekarnik na 230stopni wstawiając metalową tacę z wodą. Piekę 15 minut w 230 stopniach a potem 45 minut w temperaturze 200 – bez termoobiegu, tylko góra+dół. Po wyciągnięciu z piekarnika odstawiam na 10-15 minut i wyjmuję z blaszek. Studzę na kratce z piekarnika. Próbuję najwcześniej za 8 godzin choć to trudne….
Resztkę zakwasu dokarmiam i tak od ośmiu już tygodni.... bo piekę raz na tydzień.

sobota, 8 sierpnia 2015

Koniec świata?



Statystycznie w naszym pięknym kraju ilość dni z temperaturą powyżej 35stopni wynosi 5.
STATYSTYCZNIE!!
   Występują zapewne także lata gdzie takich temperatur nie notuje się wcale i dlatego statystycznie tak właśnie wychodzi. Tyle statystyki.
   To, co pokazuje natura w tym roku zdecydowanie odbiega od normy w tym względzie.
Dziura ozonowa, globalne ocieplenie, topnienie lodów na biegunach czy lodowców w górach, wycinanie wiecznych lasów amazońskich czy kanadyjskich pod hodowlę zwierząt lub eksploatację złóż.
   Wszystkie z tych powszechnie znanych pojęć stało się faktami i ma już miejsce. Nawoływania do opamiętania ludzi w ich pazerności niewiele wnoszą. Garstka tych, co rozumieją jest zepchnięta na margines przez nienasyconych, skorumpowanych władców i koncerny, które muszą pokazywać dobre wyniki akcjonariuszom. Wszystko zasłonięte fałszywą argumentacją, że to dla dobra wszystkich ludzi. Chyba nie chcę już dalej ciągnąć tego negatywnego wątku mojego dzisiejszego wpisu.
   Tegoroczne upały są jednak nadzwyczajnie intensywne i długotrwałe. Szwędam się już po tym świecie lat kilkadziesiąt, ale takiego czegoś nie pamiętam. Początek końca? W sumie nie powinienem raczej narzekać: wiozę tyłek klimatyzowanym autkiem do pracy, czterdzieści może metrów przez parking i znów klimatyzowane biuro na osiem godzin dziennie. Aż się nie chce wracać do nagrzanego blokowiska i płynących prawie asfaltów. Egoistycznie rzecz ujmując jest mi w te upały nieźle i mógłbym temat kolokwialnie mówiąc olać. Ale skleroza nie zdemolowała mi jeszcze mózgu na tyle by nie pamiętać, że nie wszyscy mają tak fajnie. Ja też kiedyś też miewałem trudniej i bez tych wszystkich wygód. Dlatego wyczuwam, że zmiany dzieją się już teraz. Zmiany na gorsze!
   Mimo pogarszającej się bystrości mego umysłu, zauważam w przyrodzie zmiany, które wyglądają na nieodwracalne. A tak na bieżąco, to jest już susza i będzie gorzej z żywnością. Zapłacimy mimo „wysiłków” rządów i korporacji drożej. Drożej za wszystko, nie tylko za żywność. Mamy przecież sezon ogórkowy w rzeczywistości i w przenośni. Ale ceny, jakie trzeba płacić za to popularne warzywo są krotnością ubiegłorocznych. To niedobra wróżba.
  
   Starczy już tego minorowego tonu. Idę wstawiać chleb do pieca – ze słonecznikiem i żurawiną, na bogato! A żona nie może się nadziwić, że chce mi się bawić w piekarza w ten upał. Chce mi się! To moja autoterapia….
PS: Imbir rośnie jak szalony w te upały – chociaż on jest szczęśliwy.

Jest 14.50. I już upieczony!! W upał też można!

niedziela, 5 lipca 2015

Kiedy upiekę chleb...

... czuję się lepszym.
Od kogo?
- Lepszym i już... tak po prostu.

Może kiedyś podam przepis.
Albo nie, przecież tyle różnych jest dostępnych.
Z resztą, może to właśnie o to chodzi by każdy wypracował swój.


Szarlatani współczesności



   Takie oto skojarzenie mi przyszło do głowy. Trzy zawody: lekarz, informatyk i prawnik. Jakże odległe od siebie merytorycznie a zarazem jakież okrutne podobieństwo połączyło je w mej konkluzji.
   O medykach pisać najtrudniej, bo sporo jeszcze ciągle wśród nich dobrych fachowców znających się na rzeczy i mających, po prostu, duszę. Jednak z historii wiemy, że od najdawniejszych czasów mieli oni wpływ na losy władców czy państw. Nie zawsze w sposób etyczny posługiwali się uzyskaną wiedzą. Jak jest dzisiaj?
   Informatycy to przedstawiciele drugiej, współczesnej profesji - posiadaczy wiedzy tajemnej. Kto pracuje w dużej firmie korzystającej z wewnętrznej sieci wie o czym piszę. Wiele programów, zabezpieczeń, kopii zapasowych, poziomów dostępu, loginów itd. Czasem w pracy spotykam się z różnymi danymi w zależności od programu, z jakiego je pobieram a jak interweniuję w tej sprawie u nich to zazwyczaj w odpowiedzi spotykam się ze spychotechniką lub zwyczajnym waleniem w głupa. No bo nie zrobi przecież kolega koledze koło pióra. Nieprawdaż?
   Prawnicy to dopiero szarlatańska sitwa. Nieznajomość prawa bywa zwykle interpretowana  jako okoliczność obciążająca delikwenta. No i jeszcze ten bezmiar poczucia krzywdy i niesprawiedliwości wygenerowany przez wieki przez tę grupę zawodową. Przecież Kazio, Lesio i Czesio kiedyś razem studiowali prawo. Może nawet łączyły ich inne również zażyłości a teraz mają bezstronnie i sprawiedliwie stawać przeciw sobie w szranki w imię sprawiedliwości i to tylko dlatego, że ich togi różnią się kolorem wykończenia? Ktoś w to jeszcze wierzy?
    Smutny jest mój wniosek końcowy. Poprzez swą „wiedzę tajemną" czy inne wcześniejsze uwarunkowania otrzymały te grupy zawodowe niesłychaną wręcz władzę i przewagę nad resztą społeczeństwa. Lekarze robią niemal wrażenie panów naszego życia i śmierci. Informatycy manipulują wręcz zatrudniającymi ich zwierzchnikami. A prawnicy tak lawirują w przepisach żeby wyjść na swoje. Z resztą wyjście na swoje jest podstawa działań wszystkich opisanych grup.
   No i ta ich tępo uparta i bezwzględna zawodowa solidarność…no, bo przecież biedy raczej nie mają i mieć jej bardzo, bardzo nie chcą.

niedziela, 28 czerwca 2015

Świnie jedne….



   Po dwóch tygodniach zmagań z doktorami i całą tą, pożal się Boże, służbą zdrowia pojechaliśmy znów, na trochę, na wieś. Bujność roślinności, mimo, że o tej porze roku, to całkiem zwyczajne, zaskoczyła. W ogródku zakwitła już fasola Jaś, przyjęły się wszystkie pory a buraczki z rozsady mają już… buraczki. Zauważyłem też, nie bez radości, że będzie to orzechowy rok. Zarówno dwa drzewa włoskiego jak i krzew leszczyny obsypane rozrastającymi się zawiązkami. Nawet na wyhodowanych przeze mnie kilku trzyletnich krzewach widziałem zawiązki. Dyniowate mają się słabo, bo wilgoci na Mazowszu znów za mało. Trzeba będzie kupować ogórki do kiszenia. Za to rzut oka na zagon z ziemniakami i konsternacja: połowa roślin przewrócona i już zwiędła. Podszedłem bliżej i wygląda na to, że mam do ziemniaczków dzikich wspólników. Zryły z łatwością słomianą ściółkę i wybrały, co chciały. Szkoda, bo będzie mniej dla mnie a też lubię kartofelki. Do czosnku dobrały się za to od korzenia jakieś gąsieniczki i zniszczyły chyba sporą część przyszłych plonów. Ale i tak zabrałem sobie na niedzielny obiad do żeberek dwie główki i w samochodzie pachnie jeszcze dziś.
   Jabłonki, nawet te najmłodsze mają już małe owoce i nawet mszyce nie są w stanie zahamować szybkich przyrostów nowych gałązek. Na śliwach też widać już sporej wielkości owoce - może będą jesienne powidła.
   Zgrabiłem to, co miało być sianem, bo już świeża trawa zaczęła przebijać przez zleżałe, rude już, pokosy. Powstała z tego całkiem duża kopa i przeznaczę ją na stworzenie kolejnego zagonu – pewnie pod przyszłoroczne ziemniaki(może dzikie świnie znajdą sobie inny rewir). Częścią tej materii wyściółkowałem wokół młodych drzewek bo to bardzo dobra i sprawdzona metoda na nawożenie i zatrzymanie wilgoci pod roślinami.
   Okociła się za to królica i ma aż 11 młodych. Trzeba będzie jej dogadzać by udało się odchować wszystkie. Kury też jakby lepiej się niosły i przeszła im już chyba ochota na wysiadywanie. Podlałem, co się dało i ile się dało i w auto z powrotem do domu. Czy dam radę pojechać tam znów za tydzień? Zobaczymy a bardzo bym chciał, bo tak wiele się teraz dzieje wśród roślin i chyba decydują się teraz tegoroczne plony. No i wody mogłoby polecieć więcej z nieba. A tu na przekór zapowiadają w przyszłym tygodniu upały.

wtorek, 23 czerwca 2015

Miałeś kontakt z NFZ i przeżyłeś? SZCZĘŚCIARZU!!!!!!



Może będzie trochę długo ale stopień emocji nadzwyczajny


   To, że służba zdrowia od dawna jest chora wiedzą już zapewne dzieci w podstawówkach. Jej naprawa bywa argumentem w wyborczych obietnicach. O tym jak bardzo sytuacja jest do dupy przekonuje się od prawie miesiąca cała moja rodzina a właśnie żona doświadcza na sobie medycznych błędów o zaniechań lekarzy. Dla uspokojenia czytelników powiem tylko, że opanowaliśmy już sytuację i zagrożenie poważnego uszczerbku dla zdrowia lub utraty życia minęło.  
   No to może po kolei. Niedobre sygnały wysyłane od pewnego czasu przez organizm mojej ślubnej skłoniły nas do wizyty u gastrologa(PRYWATNIE!! Bo zapisy do specjalisty to czekanie kilka miesięcy ). Trzeba było zrobić kolonoskopię(badanie dolnego odcinka przewodu pokarmowego). Wiąże się to badanie z koniecznością oczyszczenia całego przewodu pokarmowego. Środki używane do tego celu są nad wyraz skuteczne. Po badaniu okazało się, że powstały zmiany w jelicie, które należy metodą laparoskopową usunąć. Ale w warunkach ambulatoryjnych zrobić się tego nie dało, więc doktor zaproponował, że wykona to w warunkach szpitalnych w czasie parogodzinnego pobytu. Za niecałe trzy tygodnie. Przygotowanie do zabiegu polegało na tym samym, co opisałem powyżej. Zabieg odbył się w czasie wyznaczonym(ubiegły czwartek rano) i zakończył sukcesem. Po powrocie do domu, już po kilku godzinach zaczęło się!!! Ból głowy, nudności, brak apetytu(to akurat wydawało mi się najbardziej zrozumiałe) i skaczące w górę ciśnienie, którego wartości przekraczały bardzo dopuszczalne normy, nie dawały spokoju. Cóż robić? W samochód i z powrotem do szpitala na SOR. A tam ze dwudziestu oczekujących! I zdziwienie personelu medycznego żeśmy tu przybyli a nie do bliższego nam geograficznie szpitala. Tu był przecież robiony zabieg, więc to chyba logiczne - ale tylko dla nas. Po czterech godzinach bezsensownego oczekiwania wróciliśmy do domu by za parę godzin sytuacja powtórzyła się z jeszcze większym nasileniem. Tym razem wybraliśmy już szpital bliższy nam geograficznie i o drugiej po północy znów wróciliśmy do domu, właściwie bez żadnej sensownej diagnozy a tylko z receptą na lek obniżający ciśnienie, który przestawał działać już po dwóch godzinach. Piątek to dwie kolejne próby zdiagnozowania choroby i ja w pracy senny jak lunatyk. W międzyczasie dwie próby wezwania pogotowia zakończone odmową przyjazdu. Sobota rano - przyjeżdża wreszcie pogotowie, po instruktażu udzielonym nam przez znajomą pielęgniarkę jak z nimi gadać. Ratownicy medyczni(młodzi i pewnie jeszcze nie zdemoralizowani) stwierdzają, na podstawie pokazanych wcześniejszych dokumentów i wyników badań krwi, niedobory elektrolitów. Znów przejazd, tym razem karetką, do bliższego nam geograficznie szpitala. Upokarzające godziny oczekiwania i chamskie uwagi lekarki, że „pani przecież dziś w nocy już tu była i po co pogotowie, może lepiej psychiatra itp.”. Zażądaliśmy badań krwi i podania kroplówki. Puściły mi nerwy, kląłem siarczyście pod sosem(budząc szacunek obecnych w pobliżu "dresów”) i zacząłem już pomału w poczekalni oglądać rozmieszczenie kamer by jak najmniej zarejestrowały jak zacznę robić rozpierduchę. Analizowałem czy rozwalę coś gaśnicą czy rąbnę czymś cięższym. Na szczęście resztka cywilizowanego człowieka zatriumfowała we mnie po tym jak pewna starsza pani opieprzyła w sposób bardzo elegancki acz stanowczy pełniącą wówczas dyżur panią doktor, która to wcześniej wyróżniła się swoim wyjątkowym chamstwem. Po otrzymaniu wymuszonej kroplówki oraz kolejnej porcji wydruków i dokumentacji udaliśmy się do domu. Żona poczuła się trochę lepiej. Ale tylko trochę i na krótko.
                   Będzie teraz nowy akapit – dla odróżnienia, że to inna bajka.
   Jednak w obawie przed powtórzeniem się sytuacji z dwóch poprzednich nocy i ciągle jeszcze bardzo niedobrym samopoczuciem żony postanowiliśmy udać się do renomowanego szpitala prywatnej służby zdrowia(cennik wybranych usług podam na koniec – osoby o niskich dochodach bądź o antykapitalistycznych poglądach prosiłbym o nie czytanie). Uprzejmie przyjęci, po wcześniejszym opłaceniu kontaktu z lekarzem pełniącym wówczas dyżur, po dwudziestu minutach byliśmy w gabinecie. Trochę przeraziła mnie ilość medycznej dokumentacji, jaką w ostatnim miesiącu i dniach zgromadziła żona i którą przedłożyła doktorowi. W obawie o zagubienie się w niej przez lekarza, przedstawiłem krótko najbardziej dokuczliwe dolegliwości żony i moje oczekiwania wobec diagnozy i skutecznej pomocy. Długo doktor przeglądał papierzyska aż w końcu po przepisaniu, co ważniejszych informacji do komputera(jak to miło stwierdzić, że ktoś pisze jeszcze wolniej niż ja) stwierdził to, co wcześniej ratownicy medyczni z pogotowia: POWAŻNE NIEDOBORY ELEKTROLITÓW NIEKTÓRYCH PIERWIASTKÓW SPOWODOWANE PODWÓJNYM PRZYGOTOWANIEM(czytaj: totalnym przeczyszczeniem) DO KOLONOSKOPI W KRÓTKIM ODSTĘPIE CZASU. To diagnoza.
Teraz proponowana terapia. Trzeba uzupełnić elektrolity. Propozycja trzydniowego, w tym celu pobytu w szpitalu, była dla nas nie do przyjęcia ze względu na zaporową cenę. Poprosiłem o to samo w warunkach laboratoryjnych - mieszkamy niedaleko i możemy przyjeżdżać nawet kilka razy dziennie. Okazało się, że można osiągnąć podobny efekt za cenę dwadzieścia!(to nie błąd!) razy niższą. Dwie kroplówki podane bardzo wolno, badania krwi w międzyczasie i o trzeciej rano wróciliśmy do domu. Samopoczucie żony bardzo dobre, spokojny wreszcie sen bez wcześniejszych dolegliwości. Cud? 
Już przeszła mi złość, więc nie będę kląć, ale jeśli wreszcie ktoś wysadzi w powietrze jakiś szpital – zrozumiem.


Wybrane usługi z cennika:
170zł - wizyta u specjalisty w poradni
250zł - wizyta u lekarza dyżurnego na izbie przyjęć szpitala
150zł - kroplówka z elektrolitami
40zł - badanie krwi lub inne analityczne
9900zł!! - trzydniowy pobyt w szpitalu w celu wykonania wszystkich usług powyżej(to nie fatamorgana ani mój błąd!) Pewnie doktor ma prowizję

Wnioski: od zawsze te same, jak w Big Brotherze - jeden świat i dwa domki. Jeden dla ubogich i drugi luksusowy dla bogaczy. NFZ kontra lecznictwo prywatne. Coś tu nie gra od wielu już lat. Płacenie obowiązkowych składek zdrowotnych odczuwam jak pospolity rabunek popełniany w majestacie prawa(!?) na obywatelach naszego kraju.
No i ci lekarze – jakże inni w zależności od miejsca zatrudnienia.
Czy naprawdę są aż tak biedni i sfrustrowani, że muszą być aż tak bezduszni?


niedziela, 14 czerwca 2015

Pięć godzin...

... w tym tygodniu urwałem dla mojego wiejskiego życia. Upalna sobota po wieczornej piątkowej burzy dawała się we znaki. Wjazd na działkę był trochę znośniejszy dla oka po ubiegłotygodniowych agrotechnicznych zabiegach. Sąsiad skosił łąkę gdy miał chęć się napić a nie wtedy gdy pogoda dobrze rokowała na sianokosy. Ale tak to już jest jak samemu nie można pewnych czynności dopilnować i ogarnąć. Dziś w nocy była burzowa poprawka, więc z siana pewnie i w tym roku będzie ściółka. Woda z nieba dobrze zrobiła wszelkiej roślinności przedłużając nadzieję na dobre zbiory. Ogórki i dyniowate w powodu wcześniejszych braków opadów są w kiepskim stanie. Ziemniaki na tegorocznym zagonie już wzeszły w komplecie i po deszczu dostały rozwojowego kopniaka. Wyrwałem pierwszą główkę czosnku. Młodziutki jeszcze i delikatny w smaku ale swoją ostrość ma. Już zaplanowałem dla niego na tegoroczną jesień trzy większe zagony. Wdzięczne to warzywo i świetnie się sprawdza w tej metodzie uprawy. Fasola Jaś pracowicie okręca się wokół sznurów i widać już zalążki kwiatów. Posiałem też kilka nasion wzdłuż płotu nieświadomego niczego sąsiada, w zupełnie nieuprawionej ziemi - powschodziły także i tylko patrzeć jak uczepią się siatki ogrodzenia.
   Przesadziłem pory, które wysiałem do skrzyneczki wiosną. Wyszło tego kilkadziesiąt sztuk takich pojedynczych na razie szczypiorków. Chyba szczęście mi sprzyja bo po dzisiejszej nocnej burzy powinien się ładnie przyjąć. Wcześniej odchwaściłem i przygotowałem dla niego niewielki zagonek a pozostałe wsadziłem w miejsca po rzodkiewce pomiędzy rzędy marchwi i buraków. Mam nadzieję, że takie towarzystwo im nie zaszkodzi. 
   Sarenki znów poobgryzały mi młode modrzewie i świerki posadzone już ze trzy lata temu, które z powodu corocznej ich ingerencji nie mogą się właściwie rozrastać. Działka sąsiada, nie uprawiana już od wielu lat, zamienia się powoli w lasek, więc odwiedziny dzikich zwierząt będą się pewnie zdarzać coraz częsciej. Ogrodzenie od tej strony staje się koniecznością.
   Z powodu niemożności właściwego wykonania sianokosów i braku odpowiedniej ilości paszy postanowiłem, że króliki hoduje już tylko do jesieni. Samiec i dwie kotne teraz samice  po odchowaniu młodych i wszystkie tegoroczne odchowane młode "zasilą" zamrażarkę i przeznaczone zostaną na własne potrzeby. Smutne to dla mnie po dziesięciu ponad latach chowu ale nieuchronne. Żal i tyle. Stada kur też nie zamierzam już odbudowywać bo nie widzę zacięcia do dalszej hodowli u teściowej i szwagierki. Nic na siłę. Pewnie większość kurzych nieboraczek zakończy żywot jako rosół a ja z czasem będę jadał jajka z marketu. Taki oto będzie pewnie finał "familijnego" drobiowego biznesu. 
   Czyżbym miał powoli przestawiać się na wegetarianizm? Ewolucja człowieka trwa od tysięcy lat zatem czemu nie miałoby się coś przestawić w życiu jednego człowieczka za jego żywota?

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Jak długo dam radę wytrzymać takie tempo?



Czasem przez rok nie zdarzy się tyle, co może w tydzień. 


   Właśnie ostatni tydzień maja bardzo obfitował w wydarzenia. Wizyty u lekarzy, badania diagnostyczne, wyniki i emocje z tym związane to wszystko z powodu dość nagłego pogorszenia stanu zdrowia żony. Zaręczynowy pierścionek i rezygnacja z pracy to z kolei udział córki w ubiegłotygodniowych zdarzeniach. A w dodatku zaplanowany urlop, na coroczny majowy wyjazd na ryby, stanął pod znakiem zapytania, bo chciałem być, w czasie jednego z tych ważnych badań żony, razem z nią. Odwołałem urlop i gdyby nie zdeklarowanie i zgoda na pomoc córek w opiece nad matką, zobaczyłbym Mazury w maju jak przysłowiowa świnia niebo. A tak, jakoś się udało, choć znów było na wariata. Dyspensę na wyjazd dostałem o 10.30 w piątek i w tym momencie nie myślałem już o niczym innym. Kiedy już „wyrwałem” się z roboty o szesnastej i dojechałem do domu, wrzuciłem tylko niezbędne rzeczy do torby i…. w korek na wylotówkę. Ten tylko wie, o czym piszę, kto znalazł się o 17 godzinie w piątek na wyjeździe z Warszawy, w którąkolwiek stronę. Półtorej godziny zajęło mi przejechanie i wyjechanie z miasta. Potem już tylko, ile się dało, po zaostrzeniu mandatowych przepisów, naprzód. Razem 215 kilometrów, głównie siódemką na Gdańsk i później jeszcze odbicie na Olsztyn i na miejscu. Koledzy(niektórzy) jeszcze ”wczorajsi” nie zauważyli mego przyjazdu; z domku dobiegły mnie tylko odgłosy chrapania: Niedźwiedzie jakieś czy co? Zszedłem nad jezioro i po wykonaniu z nie śpiącymi serdecznego powitania wkręciłem się szybko w nastrój powszechnej szczęśliwości: O jak bardzo tego potrzebowałem!! O drugiej po północy poszedłem spać – w końcu dość już w moim życiu zarwanych nocy.  Rano na śniadanie jajecznica i pełny relaks: śmiechy, gadanie, wspomnienia i jakiś delikatny drink. Mniej nas jakoś było w tym roku, ktoś chory, inny miał jakieś osobiste sprawy. A ja egoistycznie oderwałem się od swojej rzeczywistości i  miałem wrażenie, że bardzo odbudowałem swoją psychikę. W niedzielę rano obudził mnie śpiew ptaków i szum wiatru w gałęziach drzew - w mieście tego nie usłyszysz - bezcenne.
   W minionym tygodniu we czwartek było święto, więc zrobił się on w naturalny sposób krótszy. Piątek przepracowałem. Kolega z pracy powiedział, że w ten dzień i tak (….) będzie tu nocował bo wszyscy biorą wolne; odpowiedziałem mu tylko, że będę zatem miał towarzystwo. Nie żałuję, że przyszedłem, bo podgoniłem sporo roboty no a koleżeństwo mogło te parę dni pod rząd odetchnąć. W końcu poprzedni weekend był mój.
  W sobotę postanowiliśmy pojechać na wieś. Wyszło całego pobytu cztery i pół godziny. Jak wjechałem przez bramę to się załamałem ilością zielska wszelakiego. Grządki nie tknięte ludzką ręką; wschodzących marchwi i buraczków prawie nie widać w chwastach. I tylko wielka reklamówka rzodkiewek, które właśnie osiągnęły dojrzałość zbiorczą zrekompensowała mi odrobinę pierwsze kiepskie wrażenie. Znów nie wiedziałem, od czego zacząć. W dodatku zrobił się upał. Pielenie, nalanie wody do podlewania we wszelkie możliwe zbiorniki trochę koszenia trawy i zielska wokół grządek i ściółkowanie świeżą zieloną masą. Uwijałem się jak w ukropie by zrobić jak najwięcej a talerz zupy ugotowanej przez teściową, który zjadłem w pośpiechu potraktowałem jako kwadrans wyrwany z roboty i bezpowrotnie stracony. Wczesnym popołudniem podlałem co się dało a jeśli w tym tygodniu nie popada będzie źle. Ogórki i wszelkie dyniowate powschodziły słabo i bez wody nie daję im większych szans na jakiś sensowny plon. Poprzedni tydzień choć dość mokry był także z zimnymi nocami. Fasola Jaś rośnie fajnie. zaczęła się już owijać wokół sznurów i może odwdzięczy mi się dobrymi zbiorami. Przyjęła się większość ze szlachetnych sadzonek winorośli a i włoskich orzechów będzie po ubiegłorocznym nieurodzaju sporo.  Porzeczki i agrest zapowiadają się też niezawodnie. W jabłkach nadmiaru raczej nie będzie. Czosnek jest bezapelacyjnie królem tej wiosny; rośnie jak szalony i pewnie teraz właśnie tworzy główki. Wilgotny poprzedni tydzień spowodował, że moje tegoroczne ziemniaki przebiły się wreszcie  przez warstwę ściółki i ciemnozielonymi młodymi pędami sygnalizują intensywną wegetację. Słońce spaliło mnie nieźle a jakby było mi mało „dopaliłem” się popołudniową przejażdżką na rowerze, po trzech latach przerwy w tej aktywności. Poprawiłem w niedzielę żeby nie było zakwasów i boli mnie tylko w miejscu, którego nazwę przemilczę. Kilometrów wyszło w tych dwóch etapach ponad sześćdziesiąt i postanowiłem w ciepłe dni tego lata pojeździć – dla zdrowotności. 
   Ten i przyszły tydzień zapowiadają oczekiwania na wyniki zabiegu jaki czeka żonę. Już dziś po kolejnym badaniu trochę się wyjaśniło ale tylko trochę. Za to kolega, który walczy właśnie z nowotworem pochwalił się świetnymi wynikami terapii i po jeszcze jednej kolejnej serii chemii zapowiada powrót do zdrowia. Już się nie mogę doczekać jak odtańczymy jak dwóch starych wariatów radosny dziki i beztroski taniec zwycięstwa nad.....

niedziela, 17 maja 2015

Nie mam pomysłu na tytuł...

...  a tak wiele chciałbym opowiedzieć tylko jak to zrobić żeby nie przynudzać?



   Majowa eksplozja zieleni zaskakuje bez końca. Nie byłem na wsi dwa tygodnie a kiedy już na nią dotarłem to przez dłuższą chwilę stałem z opadniętą szczęką dolną i gapiłem się na postępy poczynione przez zieleń. Ale jak to jest w mojej sytuacji, na „ochy” i „achy” oraz zdziwienia nie miałem zbyt wiele czasu. Po przeobrażeniu się w działkową odzież ruszyłem realizować obmyślone wcześniej plany tego wyjazdu.
   Zrobiłem na szybko kolejny wał z warstw obornika, kompostu, świeżo ściętej trawy i ziemi. Posiałem cukinię i melony(ostatnio żona rozsmakowała się w nich). Na ubiegłorocznych, wałach nadbudowanych w tym roku świeżą warstwą kompostu, posiałem dynie w trzech gatunkach.  Posiałem też raz jeszcze ogórki, bo te z siewu  z majowego długiego weekendu nie powschodziły z powodu zbyt niskiej temperatury. Buraczki, pieczołowicie wyhodowane w skrzyneczce na oknie i przepikowane wprost do ziemi na początku maja, przyjęły się w stu procentach. Posadzone w równych odstępach będą mieć idealne warunki do wzrostu i mam nadzieję, że dadzą dobry i wyrównany pod względem wielkości plon. Powschodziła też już marchewka i fasola Jaś. Przygotowałem dla niej i przywiązałem sznury, po których będzie się wspinać. Zielony groszek też już wykiełkował posiany w ściółce rozłożonej wokół pni młodych drzewek. To taki mój pomysł na to, że azot z bakterii brodawkowych wytwarzanych  w korzeniach groszku zostanie wykorzystany przez drzewko a w zamian jego cienki jeszcze pień będzie podporą dla grochu(symbioza?). Albo się to doświadczenie sprawdzi albo nie – zobaczę. Szkody w każdym razie żadnej z tych roślin raczej nie uczynię. Rzodkiewka, którą póki co kupować na razie musimy, również jest już w fazie pierwszych listków właściwych i najdalej za dwa tygodnie stanie się „jadalna”. Ku memu zadowoleniu 10 z 12 sztobrów winorośli przyjęło się, bo wypuszcza z zielonego pączka pierwsze nieśmiałe listki. Na roślinie matecznej, z której te zrazy pobrałem jesienią, też już widać rozwój kwiatowych pączków. Może, po chyba trzech lub czterech latach, zakosztuję smaku własnych winogron w dodatku z perspektywą rozwinięcia „plantacji”. Drzewka owocowe już właściwie przekwitły i widać pierwsze, niewielkie jeszcze, zawiązki owoców. Szczególnie ucieszyła mnie gruszka klapsa, która ma sporo zawiązków. Myślę, że jest to wynikiem zakwitnięcia młodej gruszki innego gatunku posadzonej w pobliżu i krzyżowego, skutecznego wreszcie zapylenia. Orzechy włoskie są już teraz prawie w pełni kwitnienia. Po ubiegłorocznym zupełnym braku urodzaju mam tym razem nadzieję na dobry plon. Maliny wypieliłem z mleczy i wszechobecnego wśród nich podagrycznika, pozostawiając zerwane rośliny jako ściółkę. W zeszłym roku ten pierwszy  dorastał w gąszczu malin do rozmiarów kilkudziesięciu centymetrów zagłuszając je i konkurując pokarmowo bardzo skutecznie.
   Utworzyłem kolejny permakulturowy zagonek pod słodkie ziemniaki, których sadzonki od marca uzyskiwałem ku rozpaczy żony(zajęty parapet przez słoiki i doniczki). Posadziłem dziesięć wyhodowanych rozsad i z nieśmiałością będę oczekiwał na rezultaty. Żona odetchnęła – wygląd parapetu okna spełnia wreszcie jej oczekiwania a z naszego związku zniknął jeden punkt zapalny.
   Z bezużytecznych zakamarków działki, gdzie królują zwykle chwasty wykosiłem sporą masę zielonych roślin. Przeważały podagrycznik, pokrzywa i mniszek. Pozbierałem to wszystko i poukładałem w jednym miejscu przekładając na przemian warstwami kurzego i króliczego obornika. Niech się w kupie dzieje - na przyszłość. Wiem, że niejedna osoba po przeczytaniu tego akurat fragmentu krzyknie na mnie jak można zmarnować tak cenne „sałatkowo” rośliny na kompost, ale z uwagi na ich ilość oraz opór rodziny przyrządzanie z nich potraw jest chyba dopiero przede mną.
   Pierwsze wiosenne zielone jedzono stanowił za to dla mnie skoszony przez przypadek czosnek. Wyjąłem go delikatnie z ziemi i nie miał jeszcze przybyszowych cebulek tylko ząbek rozrośnięty do wielkości cebulki dymki. Jego zielony szczypior był bardzo intensywny w smaku, lecz im dalej pożerałem go schodząc w dół rośliny smak stawał się delikatniejszy, pyszny. I czułem go do wieczora. No i ta radość!
   Jedyny królik z marca okazał się samiczką. Spróbuję mieć jeszcze jeden miot w tym roku, ale jeśli będzie tak kiepsko szło dalej to poważnie zastanowię się nad zakończeniem hodowli. Jednak moje ograniczone pobyty na działce są tu aż nadto widoczne. Kury też mimo wiosny nie zachwycają swoimi wynikami.
   Wszystkie gnaty poczułem już w samochodzie wracając do domu. Narobiłem się, nie powiem. Ale też moja siedząca obecnie biurowa praca daje pierwsze sygnały – kondycja fizyczna pod psem. A może to moje takie rwanie się z motyką na słońce tak wyłazi. Może! Ale na razie inaczej nie umiem, nie chcę. Ciągle te pobyty na wsi bardzo mnie pozytywnie ładują mentalnie a to bezcenne!

środa, 13 maja 2015

Chleb



(inspiracja - jeden z blogów, który odwiedzam)

- Jak z pieczywem w domu? – zapytałem przez telefon dojeżdżając do domu po pracy
- Są jeszcze bułki z wczoraj, więc kup, ale tylko dla siebie, swój ulubiony gruboziarnisty, ciemny chleb.

   Rozmowa zwyczajna, która zdarza się tysiącom ludzi na świecie. I w tym momencie jak w kreskówce „Zaczarowany ołówek” jakaś odbijająca się od głowy kulka uświadomiła mi, że na naszym globie z głodu cierpią i umierają ludzie. A to wszystko dzieje się przy nadprodukcji żywności. Podobno by wyżywić ludzkość potrzeba rocznie 200kg zboża na jedną osobę. Produkcja światowa to około 300kg. Porażające! Nadwyżkę zżera hodowla, przemysł, biopaliwa i marnotrawstwo.
   Mam wrażenie, że im bardziej cywilizowane i zamożniejsze społeczeństwa tym mniej chleba i mąki oraz jej przetworów jest zjadanych. Z dzieciństwa pamiętam ile chleba kupowaliśmy i zjadaliśmy codziennie. Pewnie, że teraz, z wiekiem nie potrzeba aż takich ilości jak w młodości, ale i tak dysproporcja jest wyraźna. Może kiedyś, w siermiężnych czasach dzieciństwa, chleb był bez tych wszystkich dodatków, polepszaczy i nie wiem, czego tam jeszcze. Był po prostu lepszy? Pożywniejszy. Teraz zawrót głowy od różnorodności wyboru. I mniejszy apetyt na ten nasz powszedni.
   I ten brak szacunku, nie tylko do chleba, ale do żywności w ogóle. Może w szkołach powinno się uczyć skąd bierze się żywność? Może dzieci i młodzież powinny dotknąć łanu zboża przy żniwach i dźwignąć koszyk z ziemniakami? Może nie tylko zza szyb samochodu powinny oglądać uprawne pola, ale zrobić sobie pęcherze na dłoniach od ręcznych narzędzi. Może zaprocentowałoby to w przyszłości, również dla nas ich rodziców i dziadków.

  Każdy przecież, choć raz w życiu widział scenę całowania bochenka chleba lub kreślenia na nim znaku krzyża….
A teraz?

czwartek, 30 kwietnia 2015

O mój rozmarynie...

.. jak się rozwija?
Proszę!
Jasnoniebieski kwiatuszek o kształcie bratka.
   Zaskoczył mnie dziś rano. Chyba z wdzięczności za to, że kilka tygodni wcześniej, po wegetacji przez całą zimę, w plastikowym, ciasnym, supermarketowym pojemniczku przesadziłem nieboraka do większej, wypełnionej żyznym podłożem doniczki. Nie dość, że obskubywany jako przyprawa kuchenna przez parę miesięcy dawał man aromatyczne listki, to teraz zakwitł.
Cały poranek latała mi po głowie ta znana pieśń.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Solidarność czy chciwość?

   Będąc osobą, która swe dorosłe życie rozpoczynała w czasach stanu wojennego i otrzeć się z tej racji musiała o etos, często zadaję sobie powyższe pytanie. Upłynęły już od tamtych chwil dekady a pytanie, mimo ustrojowych zmian w naszym kraju, pozostaje ciągle dla wielu boleśnie aktualne. Odpowiedź wydaje się oczywista: chciwość zwycięża argumentowana na coraz to wymyślniejsze sposoby. Pewnie, że przytrafia się nam też od czasu do czasu jakiś przejaw solidarności między ludźmi ale per saldo to ta druga zmora współczesności święci triumf. I to na każdym właściwie poziomie i sytuacji.
   Weźmy choćby sprawę pracy a dokładnie jej braku. Bezrobocie i reglamentacja pracy zaniżające bardzo poziom życia wielu ludzi. Konkurencja i rywalizacja o nią są powszechne mimo, że ciągle potrzeba ludzi, którzy są autentycznymi specjalistami w swych branżach. Można w swej profesji być wirtuozem, solidnym rzemieślnikiem lub pospolitym "brakorobem". Nie wiem skąd się to bierze, że podczas rozmów kwalifikacyjnych tak trudno ocenić prawdziwe możliwości kandydatów. Czasem mam wrażenie, że takie spotkania wygrywają ludzie potrafiący po prostu dobrze bajerować. Kończy się to zazwyczaj porażką dla właścicieli firm a delikwenci zazwyczaj nie wyciągają wniosków. Zdarza się jednak także, że taki ktoś mimo, że całkiem nieprzydatny, tkwi latami w jakiejś strukturze obciążając swym bytem innych dobrze pracujących. Zrobi czasem nawet taki ktoś "karierę". No bo po kasę trzeba się wspinać, choćby po czyichś plecach na przekór etycznym wskazówkom. Ze statusem "świętych krów" nadawanym nieoficjalnie wobec takich osób spotkał się pewnie każdy z nas. Układy? Czy bezkompromisowa chciwość ?
   Na poziomie władców też nie wygrywa już od dawna solidarność. No bo właściwie z kim ona by miała być?. Rok wyborczy mamy i na każdym poziomie i tam również wygra chciwość i uległość wobec lobbystów(czytaj: sponsorów).
   Na stacjach benzynowych cieszyliśmy się przez kilkanaście miesięcy spadającymi cenami paliw w imię solidarności z Ukrainą. Może to tylko chwilowy ruch w górę wynikający ze zbliżających  się majowych świąt. I obym się mylił twierdząc, że w wakacje będziemy już płacić za litr 5zł. I już po solidarności z najechanym przez imperium narodem - chciwość wygra i tu.
Taki porządek?
No to ja nie potrafię się przystosować.........

sobota, 25 kwietnia 2015

Słońce w kwietniu rozleniwia

   Powróciłem z wioseczki i po całym dniu na zniewalającym słońcu, dokupiłem coś do popicia i siadłem do kompa by skreślić tych słów kilka. Nie podam ani producenta alkoholu ani nazwy koncernu od popitki, powiem tylko, że drink już drugi i jest mi teraz bardzo dobrze. Chociaż gdyby wszyscy dorośli mieli takie podejście do alkoholu jak ja to nasz rząd miałby pewnie jeszcze większe  kłopoty budżetowe. Ale dość już patologicznych wywodów, czas opowiedzieć czego dokonałem. 
   A nie było wcale łatwo bo słońce i temperatura z lipca bardziej niż kwietniowe. Zniewalała. Coś tam jednak zrobiłem. Marchewka posiana i groszek zielony i jaś fasola plus rzodkiewka. Przegląd starych nasion zrobiłem i nie bez żalu pozbyć się musiałem przeterminowanych. Ale tak to już bywa, że zwykle paczki nasion niedopasowane do skali uprawy.  Grządka pod dyniowate podwyższona i uzupełniona trzema taczkami kompostu. Sucho jest już. Podlałem grządki napuszczoną wcześniej do wanny i ogrzaną słońcem wodą. Nawet te puste jeszcze, by nawilżone były przed siewem ogórków. Zasadziłem dwanaście przezimowanych zrazów winorośli, może uda się rozmnożyć ten cenny krzew.
   Przyroda robi nieprawdopodobne postępy. Dzieje się tak przecież od tysięcy lub więcej lat a ja jak co roku o tej porze wpadam w cielęcy zachwyt nad tym co widzę. Czy tylko urodzeni wiosną tak mają czy może ta przypadłość dotyka także innych? 
   Czosnek mój podrósł przez ostatni tydzień a łodygi jeszcze pogrubiały. Królik, jedyny, który ocalał z pierwszego w tym sezonie miotu, wygląda jak pulpet i w dodatku odziedziczył maść po kalifornijskim dziadku sam będąc niepodobnym do żadnego z rodziców. Przyzwyczajam ostrożnie króliczki do świeżej zielonki zwłaszcza, że w długi majowy weekend druga z samiczek powinna się okocić. Kury ciągle się pierzą i jaj jest nie za wiele. Dla nas oczywiście starcza ale cały "jajeczny biznes" balansuje na granicy opłacalności. W dodatku jedna biała kura rasy sussex chce siedzieć nie poprawiając tym samym ogólnej sytuacji. Czas na wymianę rosołowych tuszek na młode nioski. Znalazłem też trochę czasu na pieszczoty z psem; biedny on teraz bo teściowa nie ma już tyle siły by zabawiać tak energicznego i mocnego czworonoga. A wszystko to działo się w ciągłym szumie owadów oblatujących kwitnące teraz śliwy i agrest.
  Kiełbasy i kaszanki w wiejskim sklepie kupiłem po drodze do domu więc bieda nam na razie nic nie zrobi. Za tydzień nie wytrzymam zapewne w mieście trzech kolejnych dni i znów spędzę choćby jeden z nich w wiejskich plenerach

niedziela, 19 kwietnia 2015

Robota głupiego lubi



  No, bo jak to inaczej wytłumaczyć, gdy człowiek, któremu nie brakuje właściwie niczego a już szczególnie żywności, porywa się, po spędzonej w ciepłych pieleszach zimie, na walkę przy pomocy nader prostych narzędzi z ziemią. I to tylko po to by wyhodować jakieś tam warzywa i owoce, których rynkowa wartość nie pokryje nawet kosztów paliwa poniesionych na dojazdy na wieś. Taczka, widły, rękawice robocze, grabie. I jeszcze ten, trzy razy padający, grad przeplatany krótkimi tylko chwilami słońca a to wszystko przy podmuchach lodowatego wiatru. Gdzie tu mądrość, gdzie rozum? Głupi jaki czy co?
   Gnaty bolą, zakwasy od: kopania, ładowania, grabienia i piłowania. Brak fizycznego wysiłku w zimowych miesiącach wyłazi aż nadto. Ale coś tam jednak zdziałałem. Jak zwykle nie wiedziałem w co ręce wsadzić. Więc zacząłem od sadzenia ziemniaków na przygotowywanym latem i jesienią permakulturowym zagonie. Kupiłem na targu od sympatycznego starszego pana 30 kilo ziemniaków Irga. Nie brałem sadzeniaków, takich kalibrowanych, niewielkich, tylko normalne – takie do jedzenia. Większy ziemniak = więcej kiełków = większy plon(ale to tylko takie rozumowanie mieszczucha, nie wiem czy potwierdzone naukowo). Nie wysadziłem jednak wszystkiego i reszta pójdzie do garnka. Potem dokończyłem dwa zagonki pod ogórki i dorobiłem trzeci. Nawoziłem się taczką kompostu i obornika. Dalej poobcinałem uschnięte gałęzie z dwóch śliw i pościągałem na kupę odkładając co grubsze kawałki do wędzenia. I nawet miałem chwilę by spojrzeć i stwierdzić, że sporo pąków kwiatowych na śliwkach w tym roku. A na koniec zostawiłem sobie skopanie kawałka ziemi, gdzie w zeszłym roku była folia(nie przetrwała zimy – zgodnie z zapewnieniem sprzedającego miała trwałość na dwa sezony a przeżyła trzy, więc jestem do przodu). Zagrabiłem, wydeptałem ścieżki tworząc grządki na kilkudziesięciu metrach kwadratowych i zwieńczyłem wszystko wysianiem torebki nasion buraków. Siałem rzadziej niż zwykle bo zawsze wschodzą niezawodnie a później różnie bywa z przerywaniem i sporo jest zawsze drobnych buraczków. Na obiad u mamusi żony były gołąbki; zjadłem trzy i nie pamiętam kiedy ostatni raz zjadłem aż tyle. Czyżby robota w plenerze tak zaostrzyła apetyt?
   Na koniec fotka rośliny z cieplejszego zdecydowanie klimatu – słodki ziemniak, którego sadzonki zrobiły od poprzedniej fotki spore postępy.
  Może na 15 maja będą gotowe do wysadzenia w polskiej ziemi.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Marnotrawstwo....

..... to coś czego coraz bardziej nie znoszę! Wyrzucany na śmietnik chleb doprowadza mnie do pasji. Po wszelkich świętach jest ono szczególnie jaskrawo widoczne.
   Każdemu kto choćby ukradkiem marnuje żywność zawsze mówię: Obyś nigdy nie zaznał głodu!
Czasem mi wstyd, że jestem z "cywilizowanej" Europy, gdzie zwozi się żywność z całego świata po to by zaspokajać zachcianki a nie głód.
Bo gdzieś tam za morzem, ktoś za przysłowiową miskę ryżu, harował przy jej wytworzeniu ponad ludzkim wysiłkiem po to by wywalić później, w zdemoralizowanej bogactwem(?) Europie, tony z jakiegoś zafajdanego marketu. Bo nie poszło?! No i ta nasza kretyńska skłonność do robienia nadmiernych zapasów. Czyżby trauma kartkowego stanu wojennego jeszcze żyła?

czwartek, 9 kwietnia 2015

Fotki

                                                          Pączki na porzeczce czarnej

                                                                   Pączki na jabłoni

Czosnek

 Czosnek słoniowy

Sweet potato - życie bez eksperymentów nie ma sensu? Zobaczymy!
Może później dołączę jakiś komentarz

piątek, 3 kwietnia 2015

Święta tak po prostu...

... no bo jak opisać co czuje człowiek, który przez blisko dwadzieścia lat wstawał od stołu przedwcześnie by iść do pracy albo zasiadał po powrocie z niej kiedy wszyscy byli już świętami ukontentowani? Aż mam tremę? Bo jak inaczej nazwać perspektywę trzech pod rząd dób całkowitej dowolności dysponowania swoim czasem? No może nie tak do końca w mojej osobistej sytuacji ale i tak różnica jest kosmiczna. I  przygotowania jakieś spokojniejsze w tym roku - może to zasługa żony, która też pierwszy raz od lat nastu ma wolne a może to przesypiane od ponad dwóch miesięcy noce tak czynią? Co by nie mówił jest lepiej i już.
    "Jajeczkowaniem" nazywam ten przedświąteczny czas spotkań towarzyskich związanych ze zbliżającymi się nimi właśnie. Dwa tego typu "wyjścia" miałem w minionych dniach. Odmienne zgoła pod względem nastoju i sytuacji.   
   Pierwsze z nich to spotkanie z moją wędkarską "kompaniją". Miłe, wesołe jednym słowem pozytywne. Coś do jedzenia i picia, serdeczne rozmowy po miesiącach nie widzenia się, powrót do domu z solidną garścią nowej wiedzy o tym co porabiają.
    Drugie zbiegło się niestety z przyspieszonym zakończeniem działalności mojego poprzedniego miejsca pracy. 22 osoby i jakże różne koleje losów. Część, a właściwie większość obroniła się przed widmem bezrobocia i znalazła zatrudnienie w innych oddziałach firmy. Niestety druga, mniejsza na szczęście część, zaznaje właśnie teraz goryczy świąt na bezrobociu. Inne nastroje, inny powrót do domu. Nie przestaję o nich myśleć, przecież spędziliśmy z sobą kupę lat. Mam nadzieję, że teraz będąc w tzw. centrali uda mi się choć dla paru z nich coś znaleźć. I gdzieś mam, że ktoś może pomyśli, że to kumoterstwo czy coś. Szkoda ich, bo to po prostu dobrzy i odpowiedzialni ludzie i świetni fachowcy w swej dziedzinie za których można zaręczyć. A poza tym w tej drugiej grupie mogłem być przecież i ja!
   I jeszcze w pierwszej delegacji w tej nowej firmie, w tym tygodniu byłem. W mieście wojewódzkim, na szkoleniu innych pracowników z nowego systemu. Opornie to poszło a w dodatku nazajutrz swoimi błędami potwierdzili marne efekty tegoż szkolenia. Może prelegent był kiepski? Ech....

niedziela, 15 marca 2015

Na gorąco wieści ze wsi kilka....

.... i na świeżo bo jeszcze godzinę temu siedziałem w samochodzie. Po ogarnięciu porannych, niedzielnych obowiązków wskoczyliśmy do auta i gazu na wieś. Pół bagażnika pustych wytłaczanek po jajkach, zakupy swojskiej kaszanki i kiełbasy w znajomym wiejskim sklepie i już po niecałej godzinie logujemy się przed bramą naszego rancza. Pies, jak twierdzi teściowa, szczeka inaczej jak zajeżdżamy pod bramę mimo, że nas nie widzi. Dla mnie szczeka zawsze jednakowo ale może i matula żony ma w tym względzie rację, w końcu to ona ma tego psa na co dzień. Co by nie mówić psina i tak zawsze zadowolony bo "pancio" nigdy z gołą ręką się nie pojawia.
   Krótkie powitanie, przebranie w działkowe ciuchy i naprzód do roboty. Szwagierka pięknie zagrabiła podwórko(święta idą czy co?) a ja zabrałem się za wycinkę malin. Od kiedy je posadziłem przed laty zawsze tak robię wiosną za radą pana, który mi je sprzedawał i nie żałuję - owocują niezawodnie i obficie choć nieco później niż te najwcześniejsze odmiany. Potem nie wypuszczając z rąk sekatora szturm na owocowe drzewka. Pączki na porzeczkach już mocno nabrzmiałe ale na drzewkach jeszcze śpią i dobrze bo to jeszcze nie czas. Leszczyna już kończy kwitnienie i nawet taka jedna trzyletnia, mojej własnej produkcji, pochwaliła się już jednym męskim kwiatostanem. Nie wiem czy w tym roku wyda jakiś owoc ale ciekaw jestem czy powtórzy cechy rośliny matecznej bo była rozmnażana z nasion więc nie będzie "klonem". Prześwietliłem nieco korony jabłoni oraz grusz stwierdziłam, że dwie śliwki niestety już do wycięcia - szkoda bo jedna to ulena a druga jerozolimka.
   Czosnek, zwłaszcza ten olbrzymi zwany "słoniowym", wykiełkował już bardzo zdecydowanie na permakulturowych grządkach zasilonych oczywiście wcześniej warstwą świeżej ściółki, wysadzony jesienią po ubiegłorocznych ogórkach i cukinii  . Ma już listki tak duże jak narcyzy. Okryłem raptusa słomą żeby nie zmarzł. Posprzątałem ścięte gałęzie i ruszyłem do taczek tworzyć zagony pod ogórki bo w folii w tym roku nie będę ich siać(jesienno-zimowe wichry porwały niestety przeźroczysty plastik). Zrobiłem dwie siedmiometrowej długości grządki na kartonie z warstwą kurzego obornika przysypanego bardzo dobrze rozłożonym kompostem. Trochę ten "towar" po ostatnich obfitych deszczach ważył więc mieszczuch musiał odczuć w gnatach przerwę jesienno zimową w działkowej robocie. Bo i taczek wywiozłem kilkanaście wyładowanych po brzegi.
   Inwentarz ma się dobrze. Jedna królica narwała dziś sierści więc jej ciąża może być wątpliwa ale nic nie jest przesądzone, zobaczymy. Druga wyleguje się leniwie więc chyba "zaskoczyła". Kury wyglądają nieźle choć spora część się pierzy a zatem i jaj jest nieco mniej niż zwykle o tej porze roku.
   Wołanie(dość przeraźliwe) na obiad wyrwało mnie z tego przedwiosennego błogostanu. Schowałem narzędzia i do stołu na żeberka z ziemniakami i sałatką zimową ze słoika(ach te zimowe przetwory!). Po takim wariackim kilkugodzinnym pobycie na świeżym powietrzu nawet nie zauważyłem(w przeciwieństwie do współbiesiadników), że mięso było przesolone. Skwitowałem ich uwagi pod adresem teściowej(ona to przyprawiała) krótkim: W d...ch wam się już poprzewracało od dobrobytu!
   Ale i tak rozstaliśmy się w bardzo przyjaznej atmosferze a ja po paru godzinach od tych zdarzeń popełniłem powyższy tekst.........

niedziela, 1 marca 2015

Życiowy hacap(HACCP)

"HACCP (ang. Hazard Analysis and Critical Control Points) – System Analizy Zagrożeń i Krytycznych Punktów Kontroli"

 Przecież nie jesteśmy pierwszym pokoleniem na naszej planecie a czasem mam wrażenie, że głupota ludzka i nie wyciąganie wniosków z historii zdaje się nie mieć końca. 

   Zacytowałem za wikipedią tłumaczenie tego nader popularnego w ostanich latach pojęcia, które nie jednemu mocno skomplikowało lub zagmatwało życie. W szczególności zasady tego systemu dotyczą głównie branż spożywczej i gastronomicznej(w celu ochrony naszego zdrowia przed złą żywnością na przykład). Ale czy w życiu codziennym nie brakuje na co dzień łamania wszelkich praw, przepisów czy ustaleń. Ileż to razy "rozbijamy" sobie głowy w kontakcie z ludźmi czy instytucjami, które postępują niezgodnie z zasadami czy choćby, dużo wcześniej zawartymi, umowami. 
   Zwykle 99 procent działań to powielane schematy, które dzieją się niemal do znudzenia automatycznie i powodują uśpienie naszej czujności. Jednak od czasu do czasu zdarza się coś, co zdarzyło się już wielokrotnie wcześniej, może miesiąc, może rok temu a może tydzień i wtedy zaczyna się! Zamiast chwili zastanowienia, powiela się schemat. Potem ktoś inny nazajutrz tego nie zauważa, jeszcze inny podpisze niedobry papierek i lawina głupoty i błędów rozwija się. Dalej sprawy gmatwają się już tak, że winnemu zamiast sprawę odkręcić i wyprostować bardziej chodzi po głowie by zamieść ją pod dywan i zamiata. 
   Pół biedy gdy takie głupoty popełniają podwładni lub ludzie działający na niższych szczeblach. Gorzej jak taki sposób działania cechuje ludzi stojących na czele i podejmujących ważne decyzje czy to na szczeblu firm, instytucji lub co gorsze państw - cierpi wtedy znacznie więcej osób.
   Życie we współczesnym świecie przypomina czasem chodzenie po polu minowym, wymaga od nas ciągłej uwagi i czujności. I choć w naturze ludzkiej jest oczywista skłonność do wygody i zachowania wokół siebie świętego spokoju to min porozkładanych na naszej życiowej drodze nie ubywa. Trzeba być cały czas zwartym i gotowym. I już nawet ucieczka od cywilizacji chyba tego nie załatwia....
...przechlapane!
PS: Taka oto obserwacja po miesiącu pracy w centrali na kontroli jakości pracy innych po drugiej stronie sieci. 
   OJ! NIE ŁATWO BYĆ CZŁOWIEKIEM!

piątek, 27 lutego 2015

Jak nie ma o czym to.....o pogodzie

   Na wsi w niedzielę byłem. W samej bluzie dresowej dało się łazić po dworze. Niby nic nadzwyczajnego ale dla mieszczucha zmęczonego już nieco jesienno-zimowym półmrokiem słońce i świeże powietrze było jak balsam. Dziwne są dla mnie te wolne soboty i niedziele, jeszcze nie przywykłem choć zaczynam już doceniać przespane noce. Mam wrażenie, że jestem jakoś wyciszony i mózg mi jakby lepiej działał. Trochę mnie tylko martwi bardzo siedzący tryb mojej obecnej pracy. A może po prostu trochę przesadzam z tą pilnością w wykonywaniu powierzonych obowiązków bo taka już rola "młodego" w nowym miejscu -  trochę spanikowany.
   Czosnek już pokiełkował na grządkach a przecież to jeszcze o wiele za wcześnie. Taka to w tym roku zima nie zima. Poprzykrywałem narwańca słomą żeby mu mróz nie zaszkodził. Niektóre kiełki już chyba oberwały od mrozu, pożółkły. Szkoda bo trochę liczę na tę roślinę i obok ziemniaków spod ściółki miał być tegorocznym ogródkowym hitem. Ale za wcześnie jeszcze chyba na rozdzieranie szat. Kury, choć ich w naturalny sposób z wiekiem ubywa, już czują wiosnę. Jaj jest więcej a ja z wdzięczności kupiłem im sporo główek kapusty i parę główek czosnku by w tym intensywnym dla nich okresie dokarmić je i w naturalny sposób wzmocnić ich odporność. Samiec biały nowozelandzki znów chyba nie poczuł jeszcze wiosny bo słabo starał się z dwoma pozostawionymi na ten rok samiczkami. Zostawiłem go z każdą na dwa dni i zobaczę co z tego wyjdzie. Wiem, że tak się nie robi ale jak innej możliwości nie ma to trzeba trochę łamać zasady. A może jego partnerki trochę się zapasły i dlatego nie chce im się brykać.
   Zapakowałem trochę jaj dla siebie i ponad setkę na sprzedaż i do domu, do realnego świata ...ale co sobie pooddychałem to moje.

niedziela, 15 lutego 2015

Praca(nowa-nie nowa)!

   Dziki fart, cud czy może jakaś niewidzialna ręka? No bo jak to interpretować, gdy facetowi w wieku lat 50+, w dzisiejszych czasach ktoś składa propozycję pracy i to w dodatku na lepszych warunkach płacowych i wszelkich innych. Jak najdalszy jestem od samozachwytu, że mi się należało bo jestem taki dobry czy takie inne tam. Fakt jest taki, że od lutego przeszedłem do spółki matki(choć do tej pory zwałem ją raczej macochą) i intensywnie uzupełniam wiedzę na powierzonym stanowisku gdyż moja dotychczasowa obejmuje tylko połowę zagadnień. O drugiej części miałem dotychczas wiedzę bardziej teoretyczną. Mam na to czas przez trzy miesiące i aż się boję czy nie okaże się, że jestem za mało kumatą jednostką lub mam już nadto zryty starością beret i nie dałem rady. Co by nie mówić trafiło się jak ślepej kurze ziarno tym bardziej, że moje dotychczasowe miejsce pracy i tak w sierpniu miało umrzeć śmiercią naturalną i mój los jak i koleżeństwa nie był wcale pewny.
   Nie jest też mi łatwo po 19 latach pracy w systemie zmianowym po dwanaście godzin plus noce przestawić się na codzienne oglądanie naturalnego światła dziennego i spania każdej nocy po 8 godzin. Może to ostatnie zdanie zabrzmiało dla większości czytelników idiotycznie lub nierealnie ale to na prawdę jest dla mnie nadal szokiem, mimo że minęło już dwa tygodnie. No i jeszcze to, że na podjęcie decyzji czasu miałem ledwie dobę, co w mojej osobistej sytuacji rodzinnej wymagało dogadania i ustępstw ze strony współdomowników. Na razie się udaje i oby tak dalej.
   Nie wiem też jak zdołam ogarniać moje wiejskie zagadnienia w nowej sytuacji a bardzo bym chciał, bo przecież nie bez powodu dostałem od córek na urodziny t-shirt z napisem:"Działka to moje hobby". Może one jeszcze tego nie wiedzą ale wieś, to już od jakiegoś czasu dla mnie nie hobby, to moje prawdziwe ja.
   Na razie cieszę się wolnymi sobotami i niedzielami. Może odbuduję też swój spokój wewnętrzny zaburzony latami bez wolnych sobót, niedziel i świąt, o długich weekendach nie wspominając. Bo przez wieloletnią pracę w takim systemie zatraciłem chęć do świętowania a wręcz nabrałem niechęci do takich wolnych od pracy, niestety dla innych, dni.
PS: Imbir rośnie świetnie, z prędkością jednego listka na tydzień.

czwartek, 22 stycznia 2015

Zdrowie

    Czy doceniamy dopiero jak je tracimy? Jakiś taki natłok złych informacji od osób bliższych czy znanych tylko z opowiadań, skłonił mnie do wylania paru zdań. I jak nie krwiak mózgu to nowotwory nerek i wątroby czy żołądka. Operacje kolan, sanatoria. I to przecież całkiem nie starzy jeszcze ludzie a nawet nieraz wręcz młodsi. Ktoś z tych wymienionych już odszedł. Zachorował przed minionymi świętami. Pozostawił sporo niezałatwionych spraw, przypłacił to być może osobistymi kłopotami z najbliższymi z ostatnich lat, w które zaangażował się nadmiernie. Inny może nadużywał alkoholu a jeszcze inny był hipochondrykiem i lekomanem. Jeszcze inni zapomnieli, że mają już więcej niż dwadzieścia lat i sport doprowadził ich niemal do kalectwa. Kolega bardzo schudł, stosując jakąś dietę cud. Czuje się źle ale nie przestaje.
   I tak sobie myślę ile z tych zdarzeń zafundowali sobie delikwenci na własne życzenie a ile stało się bez ich własnej woli. Dużo powiedzeń i przysłów na temat zdrowia wymyślono a każde zawiera jakąś mądrość i choćby ziarno prawdy. I co? I nic! Nie umiemy, nie możemy, zapominamy czy może coś ważniejszego mamy do zrobienia niż myślenie o sobie. Może trochę więcej egoizmu tak nielubianego przez otoczenie. Może czasem to nasza jedyna samoobrona w walce o przetrwanie.
   Zdrowia, takiego rydzowego albo jak kto woli końskiego życzę!!!

PS: Mój balkonowy imbir z ubiegłego roku wykiełkował w doniczce! A to jest baaardzo pozytywna wiadomość!!! Jest już chyba bardziej polski niż egzotyczny - to już drugi rok w naszej ziemi.