Witam!

To jest o moich osobistych rozważaniach, obserwacjach, doświadczeniach, myślach: o sprawach bieżących i bardziej uniwersalnych, ponadczasowych. Z niewielką ilością zdjęć i obrazów, raczej słowa. To co tu napiszę będzie pewnie jakąś wypadkową doznań mego dotychczasowego życia.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Ukradłem(znów) chwilę szczęścia



   Minioną sobotę(całą!!!) spędziłem na wsi. Otwarcie uprawowego sezonu! Wyjechałem o siódmej rano. Po drodze wstąpiłem na targ w Radzyminie. W miejscu jest tym samym, niby podobny, ale przecież całkiem inny jak te zapamiętane z przed trzydziestu lat. „Ucywilizowany”, jak powiedzieliby zwolennicy zakucia wszystkich ludzkich działań, inicjatyw i pozytywnych form aktywności w kajdany przepisów i regulaminów. Ale co tam jest jak jest, chociaż wciąż w pamięci mam sceny dobijania transakcji przez solidne, męskie przyklepywanie dłoni przez zainteresowanych. Teraz tu już nikt tak nie kupuje – pasuje to bierz a jak nie to szukaj gdzie indziej. No i tych krów, cieląt, świń i koni już nie ma. Nostalgia?!
   Kupiłem jedno młode drzewko gruszy(zapylacz), sadzeniaki i kawałek grubej słoniny do nasolenia(wiem, nie powinienem – ale kiedy ja ją jadłem ostatni raz?). Nie szwędałem się tym razem jak kiedyś interesując się wszystkim i niczym. Załatwiłem swoje sprawy i w drogę na działkę – gleba czeka. Kaszanki swojskiej, parę kawałków, w wiejskim sklepie, kupiłem jadąc po drodze, do odsmażenia na śniadanie. Wjazd na podwórko(pies znów poznał, choć tak dawno mnie tam nie było) i szybka zmiana stroju. Krótki „oblot" najbliższej okolicy, obmyślenie planu szczegółowego, śniadanie i do pracy(mieszczuchu „wybyczony” po zimie). Wypoczęty i słaby jak to młode drzewko, które posadziłem z nadzieją, że doczekam owoców. Potem rzut oka na podwyższoną ubiegłego roku permakulturową grządkę, worek sadzeniaków na taczkę i naprzód wciskać pod ściółkę po sztuce ziemniaka w równych odstępach. Małą łopatką, taką używaną zwykle do sadzenia rozsady, poruszałem nieco ściółkę aż do gleby i wkładałem w tak powstały dołek po jednym kartofelku z tych kupionych na targu(podobno plenna i odporna na zarazę odmiana – takie zakupy to czasem jak ruletka!). Zrobiłem jeszcze dwa podobne, mniejsze zagonki z ziemniakami dwóch różnych odmian przywiezionymi z domu, które już nieźle podkiełkowały.
   W pewnej chwili ciepło promieni słońca, błękit lekko zachmurzonego nieba i widok równinnego mazowieckiego krajobrazu z pobliskim lasem w tle zupełnie mnie rozmontowały. Usiadłem na najświeższej zielonej trawie i mimo rodzącego się w kościach, odwykłych od fizycznej pracy, bólu, poczułem strasznie przyjemne doznanie. Krótko to trwało, ale mogę to nazwać tylko tak:
SZCZĘŚCIE
   Po tej krótkiej chwili odurzenia upływający czas zmusił mnie do bardziej praktycznego jego wykorzystania niż zachwyty, „ochy i achy”. Widłami amerykańskimi delikatnie i płytko przekopałem podłoże z łatwością wybierając wschodzący perz, któremu udało się już przebić przez rozłożony już przez lata karton. Odtworzyłem w ten sposób dwie grządki. Jedna z nich, trochę dłuższa, obsiana została czerwonymi burakami a druga marchewką.  W sąsiedztwie tychże powschodził też już posadzony przed Wielkanocą czosnek(jesienią zabrakło czasu i energii). Posadziłem go także sprytnie w wyściółkowane wokół młodych drzewek podłoże – też już go widać. Eksperyment? Zobaczymy. Zrobiłem też z przkompostowanego obornika króliczego, kurzego i resztek roślinnych dwie rabatki na cukinię i ogórki. Dla dyń czeka już inne dobrze „dokarmione” świeżą ściółką miejsce. Drzewka owocowe mają już wyraźne pąki kwiatowe: śliwy uleny zakwitną lada dzień, grusze też już tylko, tylko. Jabłonie jeszcze mają czas. Aronia ma już młode listki(trzyletnia nalewka smakowała w minione święta wybornie) a porzeczki zakwitną pewnie za tydzień. Fajny czas zaczyna się teraz na świecie. I ten przypływ energii, który czują prawie wszyscy. I tylko alergików jakby znów przybyło – znak czasów czy może jest jakieś bardziej praktyczne tego wyjaśnienie? A może to sprawa gwałtowności, z jaką budzi się życie roślin? Wszystko teraz ożywa a to cieszy najbardziej.
   Królików już nie mam od jesieni i tylko westchnąłem cicho na targu w zaułku z drobnym inwentarzem. Może jeszcze, kiedyś. Z kur, których kilkadziesiąt kupowałem ostatni raz trzy lata temu została już garstka. Szwagierka dokupiła 10 młodych i jest zachwycona, że takie ładne i już się niosą. Wszystko, co młode jest jakieś ładniejsze a jak pożytek jeszcze z tego jaki, to i o zachwyt nie trudno. Na razie jeszcze jaj nie kupuję, ale co czas przyniesie? Zobaczymy.
   Napracowany, jak nie wiem co, wróciłem do domu wieczorem korzystając z wydłużającego się dynamicznie dnia. W niedzielę, korzystając z dobrej jeszcze pogody otworzyłem również sezon rowerowy. Pół emeryckim tempem przejechałem(jakieś 25 km) do Powsina pośród niemałego tłumu mi podobnych. Po powrocie, kąpieli i obiedzie doszedłem do wniosku, że nadaję się fizycznie do sanatorium. Na szczęście w poniedziałek nie było aż tak źle – wróciłem do stołecznej normalności.
  

Złota Myśl?!:
Z historii własnego życia warto pamiętać tylko dobre chwile,
rozpamiętywanie złych może jego resztę zamienić w koszmar.

Niełatwe?
A próbowaliście?

1 komentarz:

  1. Zdecydowanie jednak wolę rozpamiętywać te dobre chwile:). Złota myśl całkiem rozsądna!

    OdpowiedzUsuń