Postanowiłem pojechać służbowo do Lubina, w ubiegłą środę. Uznałem, że
spotkanie-szkolenie, z pracownikami tamtejszego ośrodka naszej firmy jest dla
obu stron potrzebne i na przyszłość korzystne. Oznajmiłem swoje postanowienie
szefowi, który oderwał tylko wzrok z nad komputera i bez namysłu i zadawania jakichkolwiek
pytań, odpowiedział: No dobrze(fajnie jest gdy szef nie próbuje weryfikować celowości
takiej podróży, ale już mi kiedyś powiedział, że jest pan samodzielnym specjalistą
w naszym dziale i jeśli tak pan uważa, to tak trzeba zrobić – miłe, nieprawdaż?). Tylko,
że tam nie dojeżdża żaden pociąg(stan kolejowej infrastruktury uznano z niebezpieczną
i zamknięto tamtejszą trasę w 2010 roku) a sama tylko podróż autobusem z Wrocławia trwa
dwie godziny. To niech pan weźmie służbowe auto. Wziąłem, lecz przez cały środowy wieczór
z niepokojem patrzyłem za okno na padający śnieżek. Ale sobie wybrałem termin –
pomyślałem. Ale już we czwartek o siódmej rano, po odśnieżaniu i wyskrobaniu
szyb, wystartowałem. Im dalej od domu tym warunki na drodze były lepsze. Zaczynałem
od śniegu i minus czterech a na miejscu było słońce i plus pięć(południowo-zachodnie rejony naszego kraju zawsze były najcieplejsze). Dojechałem w
równe cztery godziny - większość trasy autostradami i ekspresówkami(446
kilometrów w takim czasie – znów za szybko!). „Zalogowałem” się w hotelu i po południu
odbyłem pierwsze spotkanie umawiając się na drugie przed południem w piątek.
Połaziłem po mieście i pstryknąłem fotkę tamtejszej galerii handlowej(imponująca jest również w środku):
Przed wieczorem zjadłem obiadokolację z zakupionych na mieście składników
i o dwudziestej padłem na łóżko zmęczony trudami dnia. Nawet nie przeszkadzało
mi chrapanie gościa dochodzące zza ściany(ach ta akustyka hotelowych pokoi). Rano
kąpiel, dobre śniadanie i na drugie spotkanie. Ale ponieważ miejsce spotkania
było w pobliżu targowiska miejskiego to, jako osoba
uwielbiająca szwendanie się po takich miejscach, nie omieszkałem tam zajrzeć. Trafiłem na stragan z jabłkami
mojej ulubionej odmiany Empire, które w roku ubiegłym nie dały na dwóch moich drzewach żadnego owocu.
Oczy mi się zaświeciły na ich widok i mimo zaporowej ceny(4,50zł na kilo) wziąłem
całą reklamówkę(w końcu na coś trzeba wydać tę dietę). W dodatku dogadałem się ze
sprzedawcą i okazało się, że jest warszawiakiem z Pragi, który wyemigrował w młodości
za chlebem do kopalni miedzi. Pan bardzo się ucieszył tym spotkaniem i chwilę pogawędziliśmy
wspominając jak to wyglądało nasze miasto w latach naszej młodości. I tak oto
kupiłem ulubione jabłka od ziomka:
Po piątkowym firmowym spotkaniu i zatankowaniu auta wyjechałem z powrotem do domu. I nie
byłoby właściwie w tym powrocie nic nadzwyczajnego gdyby nie zawodność gadżetów,
na których polegamy w podróży. Używam tabletu jako ekranu nawigacji, bo ma większy
ekran a ja już gorszy wzrok. Wymaga to skomunikowania telefonu komórkowego(jako
routera WiFi) z tym urządzeniem. Zrobiłem wszystko jak należy przed ruszeniem w
drogę, lecz w mojej komórce w międzyczasie padła bateria i łączność pomiędzy oboma
urządzeniami została zerwana. Pech chciał, że stało się to akurat w momencie,
gdy miałem zjechać z jednej głównej trasy na drugą. Po podłączeniu do ładowarki
telefonu ponowna łączność pomiędzy urządzeniami nawiązała się automatycznie, lecz dane
dotyczące wybranej trasy(Lubin – Warszawa) zanikły a oba ustrojstwa zaczęły
mnie prowadzić w stronę przeciwną(pewnie wróciły poprzednie zapamiętane w urządzeniu
ustawienia). I tak oto współczesna technika wysterowała mnie na jakieś drogowe manowce
wydłużając w ten sposób podróż o kilkadziesiąt kilometrów i ponad godzinę.
Ech!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz