Witam!

To jest o moich osobistych rozważaniach, obserwacjach, doświadczeniach, myślach: o sprawach bieżących i bardziej uniwersalnych, ponadczasowych. Z niewielką ilością zdjęć i obrazów, raczej słowa. To co tu napiszę będzie pewnie jakąś wypadkową doznań mego dotychczasowego życia.

sobota, 17 lutego 2018

Podróż do Lubina i "Empajery"



   Postanowiłem pojechać służbowo do Lubina, w ubiegłą środę. Uznałem, że spotkanie-szkolenie, z pracownikami tamtejszego ośrodka naszej firmy jest dla obu stron potrzebne i na przyszłość korzystne. Oznajmiłem swoje postanowienie szefowi, który oderwał tylko wzrok z nad komputera i bez namysłu i zadawania jakichkolwiek pytań, odpowiedział: No dobrze(fajnie jest gdy szef nie próbuje weryfikować celowości takiej podróży, ale już mi kiedyś powiedział, że jest pan samodzielnym specjalistą w naszym dziale i jeśli tak pan uważa, to tak trzeba zrobić – miłe, nieprawdaż?). Tylko, że tam nie dojeżdża żaden pociąg(stan kolejowej infrastruktury uznano z niebezpieczną i zamknięto tamtejszą trasę w 2010 roku) a sama tylko podróż autobusem z Wrocławia trwa dwie godziny. To niech pan weźmie służbowe auto. Wziąłem, lecz przez cały środowy wieczór z niepokojem patrzyłem za okno na padający śnieżek. Ale sobie wybrałem termin – pomyślałem. Ale już we czwartek o siódmej rano, po odśnieżaniu i wyskrobaniu szyb, wystartowałem. Im dalej od domu tym warunki na drodze były lepsze. Zaczynałem od śniegu i minus czterech a na miejscu było słońce i plus pięć(południowo-zachodnie rejony naszego kraju zawsze były najcieplejsze). Dojechałem w równe cztery godziny - większość trasy autostradami i ekspresówkami(446 kilometrów w takim czasie – znów za szybko!). „Zalogowałem” się w hotelu i po południu odbyłem pierwsze spotkanie umawiając się na drugie przed południem w piątek. Połaziłem po mieście i pstryknąłem fotkę tamtejszej galerii handlowej(imponująca jest również w środku):

   Przed wieczorem zjadłem obiadokolację z zakupionych na mieście składników i o dwudziestej padłem na łóżko zmęczony trudami dnia. Nawet nie przeszkadzało mi chrapanie gościa dochodzące zza ściany(ach ta akustyka hotelowych pokoi). Rano kąpiel, dobre śniadanie i na drugie spotkanie. Ale ponieważ miejsce spotkania było w pobliżu targowiska miejskiego to, jako osoba uwielbiająca szwendanie się po takich miejscach, nie omieszkałem tam zajrzeć. Trafiłem na stragan z jabłkami mojej ulubionej odmiany Empire, które w roku ubiegłym nie dały na dwóch moich drzewach żadnego owocu. Oczy mi się zaświeciły na ich widok i mimo zaporowej ceny(4,50zł na kilo) wziąłem całą reklamówkę(w końcu na coś trzeba wydać tę dietę). W dodatku dogadałem się ze sprzedawcą i okazało się, że jest warszawiakiem z Pragi, który wyemigrował w młodości za chlebem do kopalni miedzi. Pan bardzo się ucieszył tym spotkaniem i chwilę pogawędziliśmy wspominając jak to wyglądało nasze miasto w latach naszej młodości. I tak oto kupiłem ulubione jabłka od ziomka:

  Po piątkowym firmowym spotkaniu i zatankowaniu auta wyjechałem z powrotem do domu. I nie byłoby właściwie w tym powrocie nic nadzwyczajnego gdyby nie zawodność gadżetów, na których polegamy w podróży. Używam tabletu jako ekranu nawigacji, bo ma większy ekran a ja już gorszy wzrok. Wymaga to skomunikowania telefonu komórkowego(jako routera WiFi) z tym urządzeniem. Zrobiłem wszystko jak należy przed ruszeniem w drogę, lecz w mojej komórce w międzyczasie padła bateria i łączność pomiędzy oboma urządzeniami została zerwana. Pech chciał, że stało się to akurat w momencie, gdy miałem zjechać z jednej głównej trasy na drugą. Po podłączeniu do ładowarki telefonu ponowna łączność pomiędzy urządzeniami nawiązała się automatycznie, lecz dane dotyczące wybranej trasy(Lubin – Warszawa) zanikły a oba ustrojstwa zaczęły mnie prowadzić w stronę przeciwną(pewnie wróciły poprzednie zapamiętane w urządzeniu ustawienia). I tak oto współczesna technika wysterowała mnie na jakieś drogowe manowce wydłużając w ten sposób podróż o kilkadziesiąt kilometrów i ponad godzinę.
Ech!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz